Jak łączyć życie duchowe z bardzo aktywnym życiem duszpasterskim? Wielość zewnętrznych zadań może spowodować wewnętrzne wypalenie księdza. Co zrobić, żeby duszpasterstwo go nie przygniotło?

Żeby dawać, trzeba najpierw mieć z czego. Trzeba samemu żyć Bogiem, żeby o Nim świadczyć. Dawniej ludzie byli bardziej wrażliwi na wartości, na prawdę, na to, co obiektywne. Dzisiaj raczej bazują na tym, co sami przeżywają, czego doświadczają. Ktoś, kto patrzy z punktu widzenia czysto podmiotowego, ma większe zapotrzebowanie na świadków, którzy by go przekonali. Często słyszę od ludzi młodych, że powodem wielu ich błędów jest brak świadków.

Wszystkie działania muszą być zanurzone w modlitwie. Ksiądz ma trwać przed obliczem Boga. Jak to przełożyć na konkret życia? Modlitwa jest poświęceniem swego czasu dla Boga. Nie może go zabraknąć na porządne odmówienie brewiarza, który jest liturgią uświęcenia czasu. Ale jest też inna modlitwa: nasze chrześcijaństwo jest wewnętrzne, konkretyzuje się w postaci myśli czy słowa. Kiedyś praktykowano akty strzeliste. Dzisiaj są one mniej modne, mniej się mówi o tym „wystrzeliwaniu” duszy ku Bogu pośród codziennych zajęć. A przecież jest to konkretny sposób jednoczenia się z Nim. Niewątpliwie, zachowanie kontaktu z Bogiem wymaga od duszpasterza wiele wysiłku.

Stopniowo wciąga się alumna w świat modlitwy. Sam zaproponowałem częstochowskim seminarzystom, aby codziennie spędzali godzinę na adoracji Najświętszego Sakramentu – nie jest to obowiązkowe, ale zalecane. Słyszę, że w innych seminariach jest podobnie. Mistrzowie życia duchowego powinni powoli i z dobrocią uczyć modlitwy i wymagania od siebie. Jest to wielkie zadanie dla ojców duchownych, których w seminarium powinno być pod dostatkiem. Jest źle, gdy ich nie ma... W naszym seminarium jeden ojciec przypada na 50 kleryków. Jeden na dwa roczniki – to nie jest tak źle. A jeszcze 30 lat temu miałem pod opieką aż 200 alumnów! To była wielka praca.

 

A co w samej formacji seminaryjnej szczególnie należałoby pielęgnować?

Kładłbym wielki nacisk na życie eucharystyczne, bo pierwszą funkcją księdza jest odprawianie Mszy świętej. Uczyłem kleryków, żeby na plebanii – już jako księża – mając mieszkanie z widokiem na kościół, spoglądali na niego jako na punkt odniesienia; żeby pamiętali o swoim sam na sam z Chrystusem w Eucharystii. Niektórzy są temu wierni.

Drugą ważną sprawą w formacji jest połączenie duchowości słowa Bożego w sensie receptywnym, czyli jego przyjmowania, z duchowością słowa Bożego w sensie dawania go innym. Chodzi o to, żeby ksiądz stale się przygotowywał do katechez i do homilii poprzez lectio divina, zaglądanie do książek... Tyle jest teraz dobrej literatury teologicznej i pobożnościowej. Zawsze można z tego coś dla siebie wyciągnąć. Im bardziej sam będę uczniem, tym bardziej będę nauczycielem. Swoje teksty piszę w ten sposób, żeby były to zarówno rozważania dla duszy, na czytanie duchowe, jak i do „sprzedania” innym. W praktyce bardzo ciężko jest księdzu robić klasyczne godzinne czytanie duchowe, a później dopiero zabierać się do przygotowania katechez i homilii. Brakuje czasu na to drugie albo to pierwsze się pomija. Trzeba to zintegrować. A wiadomo, że jak człowiek sam uwewnętrzni pewne treści, to będą się one sprawdzać na katechezie. Zwłaszcza, że trzeba, by słowo prawdziwie Boże od czasu do czasu „przebijało się” przez formułki katechetyczne, nieraz suche, nudne i słyszane wiele razy.

 

Młodzi ludzie na katechezie niekiedy sprawdzają autentyczność księdza przez pytania wręcz przykre czy agresywne.

Młodzież prowokuje księdza. Oczywiście tematem numer jeden jest seks, co księdza żenuje. Trzeba mieć dużo wewnętrznej kultury, żeby mimo wszystko skierować takie pytanie na właściwy tor: zapytać o miłość, o korzystanie z daru seksualności. Dzisiaj księdzu łatwiej jest o tym mówić, bo język teologii moralnej stał się bardziej jasny. Wystarczy porównać dawne podręczniki z książką Miłość i odpowiedzialność Karola Wojtyły, chociaż w obu przypadkach zachowana została radykalna wierność temu, co powiedział Bóg: „Nie cudzołóż” i „Bądź czysty”.

 

Ksiądz Arcybiskup zauważył, że głoszenie zakłada wcześniejszą umiejętność słuchania. Jak można kształtować tę postawę słuchania i przyjmowania – słowa Bożego, ale także innych? Czy w posłudze kapłańskiej nie nadszedł właśnie czas słuchania – w konfesjonale, na katechezie, w kierownictwie duchowym? Wydaje się, że wielu ludzi przychodzi do księdza nie po to, żeby ich pouczył, lecz po to, by się przed nim wypowiedzieć.

Ludzie czytają dziś gazety, prostacką literaturę, oglądają filmy, mają dużo wiadomości, więc wydaje im się, że posiedli mądrość, a faktycznie mają w głowie bałagan. Są jednak bardziej chętni do dzielenia się tym, co jest w nich. Ale czasem trzeba przerwać ten monolog, mówiąc: „Słuchaj, w tym punkcie, to może nie tak...”. Takie słuchanie jest wielkim dobrodziejstwem. Gdybyśmy tylko tak umieli... Tego typu praca wymaga bardzo dużo księży, bo wchodzimy na teren duszpasterstwa indywidualnego, na które trzeba wiele czasu poświęcić. A nieraz księdzu jest żal tego czasu, bo czuje się odpowiedzialny za całą klasę czy grupę i odrzuca tych, którzy by chcieli duchowego kierownictwa. Ale tak każe Pan: trzeba być uczniem u mistrza. Ksiądz ma skontaktować człowieka z Chrystusem. Zdaje się, że ludzie tego najbardziej oczekują.

 

Każdy przejaw wyniosłości księdza, traktowania ludzi „z góry” odbierany jest alergicznie. Na czym miałaby polegać pokora księdza?

Pokora to jest prostota, świadomość – jak mówi wieszcz narodowy – tego, że: „Kimże ja jestem przed Twoim obliczem? Prochem i niczem...”. A zarazem świadomość bliskości wobec Boga i tego, że jestem – mimo wszystko – wybrany, i radowanie się z tego. Nie można ograniczać się tylko do samej świadomości własnej nędzy. Już wielki Pascal przed tym przestrzegał.

Pokorze przeciwstawia się agresja. Nerwy – mówiąc popularnie. Ksiądz bywa zdenerwowany, niespokojny, należy mu się... Gdy nerwy zetkną się z nerwami, wtedy od razu następuje wybuch. Bo zwykle ci, którzy zarzucają duszpasterzom brak pokory, sami nie są pokorni.

 

O ile jednak oni mogą sobie pozwolić na brak pokory, o tyle ksiądz – nie... Na ile nerwy, czyli niepanowanie nad sobą, wiążą się z postawą pychy?

Nerwy, czyli agresja, są dzieckiem pychy. Wprawdzie mistrzowie życia duchowego mówili o siedmiu grzechach głównych, to jednak często sprowadzali je do trzech: pożądliwości oczu, ciała i pychy tego życia, albo wprost do pychy. Jest ona matką wszelkiego nieładu. Największą łaską jest zapomnieć o sobie. Dlatego, gdy agresja „nadskakuje”, wiele rzeczy nie wychodzi w życiu duszpasterskim. Przerywa się kontakt duchowy z człowiekiem i już dalej dialogu nie ma.

 

Żyjemy w czasach, które podkreślają jeśli nie agresję, to przynajmniej bycie sobą, samorealizację, ale rozumiane jako promowanie siebie. Ksiądz też jest sobą, ale z drugiej strony nie jest, bo jako alter Christus nie występuje w swoim imieniu...

Ma ustąpić miejsca Temu jedynemu, być wobec Niego nastawionym służebnie, ale pycha wszystko psuje. Jeśli bardzo walczymy z nią, to jest jej tylko trochę, ale ona wciąż jest w nas. Jak sobie z nią poradzić? Słowo Boże, modlitwa, krzyż – wszystko może pomóc, tylko trzeba się tego chwytać.

 

Pomocą w stawaniu się pokornym może być kontakt z pokornym Bogiem, ale także z ubogimi... Stosunek do nich stał się dziś wręcz sprawdzianem wiarygodności księdza i Kościoła.

W życiu duszpasterskim mamy słuchać Boga, parafian – szczególnie tych uboższych. Słuchać ich ubóstwa. Ubodzy często milczą, ale tym „niemówieniem” mówią. Nieraz ksiądz jest zawstydzony, zażenowany, gdy patrzy na ubogiego – bo sam jest ubrany, zjadł dobry obiad, w życiu mu się wszystko jakoś ułożyło... A ma przed sobą kogoś skonfliktowanego z sobą samym, z rodziną, nieraz też odurzonego alkoholem. Jeśli się jest na to wrażliwym, to wydaje się, że łatwiej jest wtedy zdobyć trochę pokory. Nie jest łatwo być pokornym, to prawda.

Są ubodzy, którzy się objawiają jako ubodzy i tych nie można odtrącać. Ale więcej jest takich, którzy nie mówią o swoim ubóstwie. Duszpasterz, gdy dobrze pracuje, ma z nimi kontakt, wynajduje ich, a jeśli jest dobry i pokorny, to oni mu powiedzą o swojej biedzie. Nieraz nie potrafi im pomóc, a nieraz potrafi. Są ludzie inteligentni i wykształceni, którzy przymierają głodem i szukają pomocy. Pyszny tego nie zauważy.

 

Spotyka się bolesne zjawisko odtrącania ubogich pod pretekstem, że są tacy, bo tak chcą.

Prawdą jest, że są to ludzie, którym życie często się nie ułożyło. Jako biskup spotykam ich podczas Wigilii w stołówkach dla ubogich czy schroniskach dla bezdomnych, siedzę w kącie zażenowany, patrząc na głodnych ludzi, którzy przyszli na obiad. Nie można powiedzieć, że ktoś sam jest winien temu, iż jest ubogi. Do istoty ubóstwa należy to, że jest on ubogi także w znaczeniu moralnym. Często takich mamy na dworcach: zostawił żonę i dzieci albo żona go wyrzuciła, bo oddał się alkoholowi. „Litować się nad takim? Dawać takiemu? Niech idzie do żony, do dzieci” – mówią niektórzy. Powierzchowne spojrzenie na sprawę ubóstwa mogłoby tak podpowiadać, ale tak nie wolno, bo ubóstwo tego człowieka polega także na tym, że on się skonfliktował z najbliższymi, idzie na ulicę, pije, żebrze i żyje faktycznie w dużej nędzy.

 

Jednym z przejawów ubóstwa moralnego jest zastraszający rozwój prostytucji. Czy pasterze Kościoła organizują jakieś formy pomocy osobom, które są nią dotknięte?

Wiem, że we Francji powstało duszpasterstwo prostytutek. U nas jest to jeszcze w powijakach. Lepiej by może nieraz było pomóc tym kobietom wcześniej, a potem – przez zwalczanie stręczycielstwa. Niekiedy kobiety podejmują ten żałosny proceder, przymuszane. Widzimy to, jadąc samochodem – niedaleko grupy kobiet kręcą się tajemnicze postacie, które ich pilnują. Pytałem kiedyś policjantów, czy nie dałoby się, bez karania tych dziewcząt, oczyścić z prostytucji drogi, choćby te prowadzące w stronę Częstochowy. Wydaje mi się, że to im się udało właśnie w ten sposób: nie goniąc za prostytutkami, ale goniąc stręczycieli. Trzeba walczyć ze złem w jego przyczynach i niwelować źródła moralnego ubóstwa. Znana była postać kard. Jeana Daniélou, który się poświęcał ratowaniu tych kobiet i stracił przez to dobre imię.

 

Mówi się o zastraszającej liczbie ludzi młodych dotkniętych plagą narkomanii. Dealerzy docierają już nawet do wiejskich szkół. Prawo może ograniczać, policja może ścigać, ale podstawą jest dotarcie do człowieka. Ks. bp Antoni Długosz w swym częstochowskim ośrodku pokazuje, jak wiele można zrobić...

Wiele i zarazem niewiele. Wiele – bo się pomaga, choć tylko cząstce tych, którzy pomocy potrzebują; niewiele – bo chciałoby się otwierać nowe domy, ale nie ma na to materialnych środków. Szukać by trzeba, nawet w większych parafiach, sposobów zaradzania temu złu. Jest to duży świat duszpastersko jeszcze nie objęty, symbolicznie i częściowo objęty przez takie domy, jak ten ks. bp. Długosza w Mstowie. Odprawiam dla nich co roku Mszę świętą podczas ich pielgrzymki na Jasną Górę, zachęcam i dziękuję.

 

Na pewno zasada, że profilaktyka jest lepsza niż leczenie, i w tym przypadku jest aktualna. Co mogłoby być tą profilaktyką, dobrą, zdrową alternatywą? Jeśli dzieci i młodzież popadają w narkomanię, to dlatego, że czegoś szukają...

Oprócz katechizacji – duszpasterstwo młodzieży i rodzina. Rodzina – nigdy dość tego słowa. Zawsze dojdziemy do rodziny i do gorliwości księży. To są dwa kłębki nici Ariadny.

 

Różne inicjatywy duszpasterskie wymagają współdziałania księży z osobami świeckimi. Jak Ksiądz Arcybiskup widziałby umiejętność współpracy księży ze świeckimi i między sobą?

Jan Paweł II pisze w Novo millennio ineunte o duchowości komunii. Jest tam gorący i serdeczny apel, żeby księża naprawdę współpracowali z ludźmi świeckimi w sprawach kościelnych, moralnych, społecznych. Jest tam mowa nie tylko o samej komunii, ale i o duchowości komunii. Słowo „duchowość” intensyfikuje nasze bycie razem i pomaganie sobie. Z jednej strony nie mamy konkurować ze sobą, mówić, że my jesteśmy lepsi, a wy gorsi, z drugiej zaś duszpasterz ma wszędzie pilnować wymiaru wertykalnego, bo jak tego zabraknie, to wszystko, nawet miłosierdzie będzie spłaszczone. Dawniej przy święceniach się mówiło, że powołaniem księdza jest przewodniczenie. Tak jest również teraz. Niechby on chciał przewodniczyć, stróżować z daleka, pilnować, to ludzie świeccy mogliby bardzo wiele zrobić, bo mają dobrą wolę i kompetencje. Niektórzy ukończyli studia psychologiczne, dzięki którym mogliby bardzo pomóc duszpasterzom.

 

W jakim stopniu ruchy katolickie i stowarzyszenia mogłyby być szkołą komunii i wspólnotowości?

W bardzo dużym. Dlatego wszystkie powinny mieć wymiar społeczny i wychowawczy – przy zachowaniu swoich charyzmatów. Zawsze będą ruchy bardziej kontemplacyjne, doskonałościowe, ale nawet w nich nie może tamten wymiar nie istnieć. Kameduła, który pokutuje za wiernych, nie jest od nich odizolowany. Nie ma więc jakichś ruchów tylko od modlitwy, wszystkie są odpowiedzialne także za całość życia Kościoła.

 

Można jednak odnieść wrażenie, że spora część księży dystansuje się od ruchów czy stowarzyszeń...

Są tacy biskupi i księża, którzy widzą w niektórych ruchach, na przykład w Drodze Neokatechumenalnej, herezję. Nadużywa się tego słowa i odtrąca się ludzi świeckich od przyłączania się do nich. W ten sposób dzieje się wiele zła. Tymczasem Papież wciąż i wciąż nam przypomina o angażowaniu się w ruchy... Ale grzech lenistwa też swoje robi: żeby się uwolnić od pracy, to się przekreśli cały ruch.

 

Problem zatem wynikałby z lenistwa, z braku zaangażowania księdza?

Tak mi się zdaje. Jeśli ktoś nie bardzo chce się zaangażować w dany ruch, to wtedy lękliwa teologia, nieskoordynowana z teologią ex professo kościelną staje się doskonałym narzędziem, żeby usprawiedliwić brak tego zaangażowania.

 

Wspomniał Ksiądz Arcybiskup o liście Novo millennio ineunte. Jakie z niego wypływa przesłanie dla księży?

Dokument ten cały poświęcony jest Chrystusowi. Każe patrzeć w oczy Chrystusa, a nie tylko na takie czy inne przepisy. Ważne jest, żeby we wszystkim dostrzegać istotę sprawy, żeby podchodzić do wszystkiego wewnętrznie, bo wtedy jest szansa na dobre działanie. Jeśli jednak się podchodzi od strony opinii ludzkich, to wówczas łatwo jest zejść na złe tory. List ten zresztą porusza zarówno ogólne problemy teologii, szczególnie odwołując się do chrystocentryzmu, jak i zasadnicze zagadnienia życia chrześcijańskiego: świętości, modlitwy, Eucharystii, głoszenia słowa Bożego, sakramentu pojednania, poszanowania różnych powołań. Wszystko to, o czym mówiliśmy, ma tam swoje źródła. Dlatego: tolle, lege – weź i czytaj, bo to jest dokument Papieża na wiek XXI, na nowe milenium.


Źródło: „Kościół ubogich” – PASTORES 15 (2) 2002, s. 89-96; Opracował: Paweł Bieliński
Fot. KEP

Pastores poleca