Powołanie? Dziś nie mam wątpliwości, że jest czymś konkretnym. Bóg naprawdę woła człowieka. Pamiętam wszystko w najdrobniejszych szczegółach: i to, że było to na modlitwie, i to, że było przedpołudnie, a nade wszystko ten śpiew małego dziecka. Było też wezwanie. Prowadzący spotkanie powiedział: „Jeśli Pan cię woła – wstań!”. A ponieważ wszyscy siedzieliśmy na krzesłach, chodziło o to, by z niego wstać. I to było najtrudniejsze – wstać z krzesła. Przecież miałem już 26 lat, przecież to tak wielka odpowiedzialność, ale chyba najtrudniej było wstać dlatego, że to wezwanie, skierowane – jak myślałem – do innych, usłyszałem tak mocno właśnie w swoim sercu. To było przedziwne doświadczenie. Odczułem, że Bóg pyta i prosi o odpowiedź – właśnie teraz. Wiedziałem, że chodzi o moją odpowiedź i wiedziałem także, że ten czas może się już nigdy nie powtórzyć; taki kairos, a więc czas jedyny. Bóg pozwolił wstać. I rzeczywiście nic wielkiego się nie stało. Wróciłem do domu, dalej pracowałem.
Od tego momentu było dużo modlitwy, Bożego słowa. Właśnie Boże słowo było tą kropką nad „i”, ostatecznym oparciem i potwierdzeniem. Dlaczego? Otóż mijały miesiące, życie toczyło się zwyczajnie, ale zbliżał się czas egzaminów wstępnych do seminarium. Chciałem wiedzieć, czy to w tym właśnie roku. Pomyślałem: niech słowo Boga, czytane we Mszy świętej, będzie tym, co zadecyduje, czy kapłaństwo jest moją drogą, a jeśli tak, to czy teraz jest czas, by wstąpić do seminarium. Pamiętam, że czytany był fragment Ewangelii według św. Łukasza: „Podano Mu księgę proroka Izajasza. Rozwinąwszy księgę, znalazł miejsce, gdzie było napisane: Duch Pański spoczywa na Mnie, ponieważ Mnie namaścił i po¬słał Mnie, abym ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie” (Łk 4,17-18). Czy mogłem się zastanawiać dłużej?
Dzisiaj, z perspektywy kilkunastu lat posługi kapłańskiej, widzę coraz wyraźniej, jak wielkie ślady stawiał w moim życiu Bóg. Wtedy, gdy nie myślałem nawet o drodze kapłańskiego powołania – On działał. Najpierw dom rodzinny, a w nim moja mama. Z nią chodziłem do kościoła i to ona pierwsza uczyła mnie modlitwy różańcowej. Dalej s. Jana ze zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Ileż jej zawdzięczam! Dziś to wiem. Zostawiła mi swoje pamiętniki. Przeszła więzienie, zsyłkę na Syberię i najgorsze – utraciła wzrok. Mogła tego wszystkiego uniknąć, lecz ona wybrała Miłość – Jezusa. Kochała Boga i kochała Polskę, kochała ludzi, a zwłaszcza dzieci i młodzież. To Chrystus sprawił, że wszystko przetrwała, została zakonnicą i przyjechała w moje strony. I to właśnie w mojej parafii przygotowywała nas, wówczas małe dzieci, do pierwszej Komunii świętej.
Dalej był „cień Chrystusowego krzyża” w kaplicy w Żułowie wśród sióstr posługującym ludziom niewidomym, w klimacie pięknej modlitwy. Od najmłodszych lat, najpierw z mamą, a później sam, chodziłem na Mszę świętą do tej kaplicy. Mieściła się ona w domu Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, opiekujących się właśnie ludźmi niewidomymi. Od dziecięcych lat brzmiało mi w uszach pozdrowienie, którego długo nie rozumiałem: „Przez Krzyż – do nieba”. W kaplicy był ogromny krzyż – na całą ścianę. Wpatrywałem się weń, gdy przez długie lata w jego cieniu służyłem do Mszy świętej jako ministrant.
I było jeszcze serce ks. Stanisława Piotrowicza. Tak powiedział jeden z księży: „Twoje powołanie do kapłaństwa rodziło się pod sercem ks. Stanisława”. Pochowano go w podwarszawskich Laskach. Pamiętam jego pogodny uśmiech, piękne i mądre homilie i liturgie Mszy świętych, w których uczestniczyłem, posługując przy ołtarzu. Miał chyba 40 lat, kiedy został księdzem. Długie lata spędził w Żułowie. Dziś, kiedy wspominam tę piękną postać, urzeka mnie jeszcze jedno. Nigdy nie pytał mnie: Może poszedłbyś do seminarium? Wiem jednak, jak bardzo o to się modlił. Zresztą zdaje się, że nie tylko on.
Takie były lata, w których tyle rzeczy się działo. Nie widziałem tych znaków, nie sądziłem, że w przyszłości okażą się tak ważne. Bóg był cierpliwy. Po niezdanych egzaminach na studia przyszedł czas Studium Medycznego, dwóch lat w wojsku, a później pracy w laboratorium. I właśnie wtedy, gdy już pracowałem, Jezus, wykorzystując to, co zostało zapisane w moim sercu jako klimat modlitwy z czasów „cienia Krzyża”, postawił kropkę nad „i”.
W parafii, na terenie której pracowałem, rozpoczynały się katechezy Drogi Neokatechumenalnej. Przyszedł kolega i powiedział: „Przyjdź, jest potrzebny kantor, ktoś, kto pomoże w modlitwie śpiewem i grą na gitarze”. Jakiś czas potem była jesienna konwiwencja, ta, na której usłyszałem wezwanie: „Jeśli słyszysz, że Bóg cię woła – wstań!”. Po roku byłem już w seminarium. „Na Drodze” – jak to się potocznie mówi – jestem cały czas. Niedawno mieliśmy etap „Loreto”, a więc wprowadzenia w modlitwę różańcową. Droga to moja kapłańska formacja oparta na słowie Bożym, Eucharystii i wspólnocie braci. Wiem także, iż gdyby nie Droga, a więc bogactwo Słowa, piękno liturgicznych znaków i żywe świadectwo braci, pewnie nie odważyłbym się podjąć posługi bycia ojcem duchownym w seminarium.
Choć moje życie duchowe złączone jest z tą konkretną formacją w wierze, spotykam się z ludźmi ze wszystkich ruchów, stowarzyszeń i wspólnot formacyjnych. Wszystkie one są ważne i potrzebne, jeśli jest choć jedna osoba, której taka czy inna forma wspólnotowej modlitwy pomaga spotykać Boga. To jest najważniejsze. I choć nie znam może dokładnie charyzmatów wszystkich ruchów, chcę mieć serce dla wszystkich. Może niewiele pomagam, ale wiem, że primum non nocere – najpierw nie szkodzić, nie przeszkadzać tym, którzy w taki czy inny sposób odkrywają Boga. Jestem przekonany, że światło, które zostawił nam Jan Paweł II, jest światłem prawdziwym i od Boga. A on ciągle powtarzał tym, którzy gromadzili się w różnych wspólnotach, że wspólnoty modlitewne są wiosną Kościoła, jego przyszłością i nadzieją. W pracy w seminarium zachęcam alumnów do tego, by nie tylko zapoznawali się z charyzmatami poszczególnych ruchów. Kładę im do serca, by znaleźli taką wspólnotę, w której i w seminarium, i później w kapłaństwie będą mieli oparcie, z której tak naprawdę będą czerpać życie. Tym bowiem jest wspólnota. Przeżywana w Bożym Duchu daje życie, które później można zanieść innym ludziom.