Każdy ma swoją górę do zdobycia, a moją od pewnego czasu jest Góra Trzeźwości. U jej podnóża znalazłem się, gdy wszystko w moim kapłańskim życiu zaczęło się koncentrować na alkoholu, chociaż nie chciałem się do tego przyznać. Wydawało mi się, że jestem na tyle inteligentny i przez to sprytny, by udowadniać sobie, że nie ma problemu - owszem piję, ale cóż to jest w porównaniu z innymi...
Jednak tygodniowe plany tak sobie zacząłem układać, żeby wykazywać się konkretną robotą na wielu płaszczyznach. Na zewnątrz wyrażało się to małymi pagórkami papierów i różnych materiałów rozłożonych po kątach mojego mieszkania, między którymi krążyłem dumny jak paw, że tyle potrafię zrobić w porównaniu z kolegami, którzy nawet 10% tego nie są w stanie uczynić. Do tego doszła jeszcze pycha sprawiająca, że przyjmowałem kolejne zadania i czułem się przez to coraz bardziej jak choinka bożonarodzeniowa obwieszana ozdobami. Bałem się jednak odmówić, bo pomyślą, że to przez picie. Jednocześnie przy układaniu tygodnia pracy chciałem mieć taki dzień, który pozwoli na luksus picia w samotności. Z czasem ten jeden dzień nie wystarczał. Potrzebowałem drugiego dnia i trzeciego, by pić i o wszystkim zapomnieć. Właściwie o czym zapomnieć - nie wiedziałem. Wtedy zaczęły się kłamstwa w stylu: jestem chory, złapała mnie grypa, chwyciły mnie korzonki i nie mogę przyjechać.
Ignorowałem delikatne sugestie przyjaciół, że „coś jest nie tak”. W towarzystwie - owszem - sięgałem po alkohol, ale nie upijałem się. To oznacza, że wszystko jest w najlepszym porządku. Gdy jednak wracałem do domu, musiałem dopić, ale tego już nikt nie widział - przynajmniej tak mi się wydawało. (...)