z KS. MICHAŁEM JANOCHĄ, ojcem duchownym w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym w Warszawie i historykiem sztuki, rozmawia ks. Wojciech Węckowski
Przyzwyczailiśmy się w Kościele do sformułowania: „liturgia i piękno”. Jakie jest pierwsze skojarzenie Księdza Profesora związane z tym określeniem?
Pierwsze skojarzenie to... pojęcia siostrzane. Są to, zresztą, nie moje słowa, ale Pawła VI. Od razu nasuwa się też refleksja, że liturgia potrzebuje piękna i zawsze o tym wiedziała. Wydaje mi się, że przez całe wieki ten związek był organiczny i dosyć oczywisty, chociaż przejawiał się na rozmaite sposoby.
Myślę, że dopiero czasy oświecenia, a później rewolucji technicznej XIX wieku sprawiły, że drogi Kościoła i sztuki, a w związku z tym również liturgii i piękna zaczęły się rozchodzić i ten stan mamy do dzisiaj. Z jednej strony jest piękno, które odrywa się od metafizyki i często wyrodnieje – to przecież od XIX wieku mamy kult brzydoty, zakwestionowanie całego klasycznego myślenia o pięknie... A z drugiej strony liturgia zaczyna sobie radzić bez piękna albo posługuje się pięknem fałszywym, czyli kiczem.
Liturgia przyswoiła sobie wiele znaków różnych epok i kultur. Czy nie byłoby dzisiaj czymś uzasadnionym, żeby oczyścić ją z naleciałości, które często są obce Ewangelii?
Mamy często takie pomysły. Wiemy, jako księża, o kontroli nad liturgią i panowaniem nad nią, zapominając, że liturgia jest organizmem, który kształtuje się przez wieki, dzięki pewnej intuicji wiary. I nie przypadkiem najdawniejsze liturgie w Kościele Wschodnim przypisano świętym: Bazylemu Wielkiemu i Janowi Chryzostomowi, a nasz śpiew gregoriański – Grzegorzowi Wielkiemu. A więc to święci byli twórcami liturgii. Natomiast dzisiaj pojawia się myślenie, że liturgię można tworzyć za biurkiem. Oczywiście, reformy liturgiczne w Kościele zawsze istniały, ale trochę się boję w tym zakresie „myślenia rewolucyjnego”, jak gdyby wszystko zaczynało się od nas i jakbyśmy musieli na nowo określić kształt liturgii. Na przykład niektóre reformy kalendarza liturgicznego w Polsce, dajmy na to przesunięcie daty święta św. Stanisława Kostki, czy innych świętych, w wielu parafiach zniszczyły tradycję uroczystych odpustów. To samo z przesunięciem terminu uroczystości Wniebowstąpienia z czwartku na niedzielę. Zanikła cała biblijna symbolika czterdziestu dni (od Zmartwychwstania), nieczytelna stała się Nowenna do Ducha Świętego, trwająca od czwartku Wniebowstąpienia do Pięćdziesiątnicy. W imię czego? Czy racje pragmatyczne są ważniejsze od racji teologicznych? Powinniśmy wchodzić w rzeczywistość istniejącą 2000 lat z wielką pokorą i wdzięcznością, oczywiście, również z pewną dozą krytycyzmu, który każe czasem ostrożnie brać w nawias jakieś elementy niepasujące do całości. Jest to kwestia rozeznawania, co należy do istoty Tradycji, a co jest tylko ludzką tradycją, z którą polemizował Pan Jezus.
W tym kontekście wielką sprawą jest na przykład mocniejsze wydobycie po Vaticanum Secundum rangi Triduum Paschalnego w roku liturgicznym, czy centralnej roli Eucharystii, a tym samym przywrócenie właściwego miejsca niektórym nabożeństwom, które niekiedy tę Eucharystię przesłaniały.
Często religijność ludowa wprowadza różne „sztuczne elementy” w wystroju świątyń...
Odróżniłbym tu religijność ludową od religijności masowej, a przede wszystkim kulturę ludową od kultury masowej. Kultura ludowa, jako jeden z elementów ogólnej kultury, zawsze była obecna w chrześcijaństwie, jak też w innych religiach, i potrafiła być nośnikiem pewnej głębi. Mam wielki szacunek dla wszystkich, może czasem naiwnych, barokowych amorków, aniołków na ołtarzach, dla „częstochowskich” pieśni od wieków śpiewanych i świątków stojących w przydrożnych kapliczkach. W nich wyraża się niewątpliwie głęboka i autentyczna wiara. Natomiast kultura masowa to już inne zjawisko, związane z industrializacją, z urbanizacją – które nie jest już zjawiskiem organicznym. O ile kultura ludowa może być i często jest nośnikiem głębi, o tyle kultura masowa na ogół nie potrafi tego udźwignąć. Kiedy na przykład mówimy o kiczu, to nigdy nie zastosowalibyśmy tego terminu do muzycznych, plastycznych czy literackich wytworów kultury ludowej. Natomiast do kultury masowej – tak. Właściwie kicz pojawia się wraz z kulturą masową. Wydaje mi się, że język kultury masowej, jakkolwiek zróżnicowany i wielopoziomowy, najczęściej nie jest zdolny wyrazić głębszych treści. A bardzo często pewne formy plastyczne, muzyczne czy literackie do wyrażania treści sakralnych po prostu się nie nadają. Rozróżniłbym, zresztą, sztukę sakralną oraz sztukę religijną. Sztuka sakralna – plastyka lub muzyka – jest ściśle powiązana właśnie z liturgią i Kościołem, z modlitwą wspólnoty. Natomiast sztuka religijna – plastyka religijna, piosenka religijna – wyrasta z osobistej, subiektywnie przeżywanej wiary, nieraz głębokiej, ale nie mającej tego wymiaru uniwersalizmu, którego oczekujemy od sztuki, aby była sakralna. Gitarowe piosenki religijne mogą być bardzo dobrą formą modlitwy czy ewangelizacji podczas jakichś spotkań wspólnotowych, podczas pielgrzymek, ale nie na liturgii, bo liturgia potrzebuje języka sakralnego. To samo jest z malarstwem. Obraz sakralny to obraz, przed którym można się modlić. Natomiast obraz religijny, który wyrasta z osobistego doświadczenia artysty, może być głęboko autentyczny, ale niekoniecznie do modlitwy prowadzi. Myślę, że rozróżnienie tych spraw jest ważne i obecny papież Benedykt XVI bardzo często nawiązuje do tego rozróżnienia.
Jakie najczęstsze błędy w organizowaniu przestrzeni liturgicznej mógłby Ksiądz wskazać?
Myślę, że problem w ogóle dotyczy zerwania z pewną wielowiekową tradycją w wyniku pochopnych i powierzchownych interpretacji Soboru Watykańskiego II. Nie chciałbym mówić o poszczególnych, pojedynczych błędach, ale generalnie o pewnym sposobie myślenia, który nie jest ani kościelny, ani chrześcijański, czyli o takim sposobie myślenia, w którym naczelną kategorią staje się nowoczesność, a wartością – zaszokowanie widza, odbiorcy, wiernego. Bierzemy więc w nawias całą historię sztuki, historię Kościoła i zaczynamy od nowa. Takie myślenie jest typowe dla różnych nurtów awangardy, która mogła tworzyć ciekawe dzieła sztuki, ale nie jest to myślenie kościelne. Sztuka sakralna operuje systemem znaków i symboli, które kształtowały się przez wieki. Nadawanie bryle świątyni ekscentrycznych i pretensjonalnych form, których symbolika nie jest czytelna bez dodatkowego komentarza – to nieporozumienie. To samo dotyczy wystroju plastycznego. Ewangelia to Dobra Nowina, jednocześnie najgłębiej zakorzeniona w tradycji. I myślę, że tu jest jakiś poważny problem. Poszukiwanie w wierze i w sztuce równowagi pomiędzy tym, co nowe, a co tradycyjne. Czyli doświadczenie wiary, zakorzenione w tradycji, która jest głęboko przemyślana, przeżyta i przekazana współczesnym językiem. Współczesnym, to niekoniecznie znaczy nowoczesnym. W soborowej Konstytucji o liturgii czytamy w odniesieniu do sztuki, że „Kościół nie uważał żadnego stylu za swój własny” (KL, 123). To jest, oczywiście, prawda i historia sztuki to potwierdza, niemniej widzę w tym poważny dylemat, ponieważ łatwo dojść do wniosku, że to architekt, inwestor, lokalna wspólnota mogą sami sobie określić i wybrać styl, tak jak się wybiera ubrania w sklepie odzieżowym. Otóż nie. Styl jest najgłębiej związany ze światopoglądem, wyraża pewną wizję świata, człowieka, Boga. Istnieją w sztuce style, które mogą wyrażać prawdy chrześcijańskie lepiej lub gorzej, albo nie wyrażać ich bądź je zakłamywać. Wydaje się, że w naszej zachodniej tradycji przede wszystkim średniowiecze – styl romański i gotycki – były genialnym wyrazem wiary, tak jak na Wschodzie tym wyrazem wiary jest świątynia krzyżowo-kopułowa i jest też malarstwo ikonowe. Problem polega na tym, że my dzisiaj z jednej strony nie wracamy do tych stylów średniowiecznych, bo trochę się boimy kolejnego neoromanizmu czy neogotyku, a z drugiej strony nie potrafimy wypracować adekwatnego stylu w sztuce dla wyrazu wiary. Podam znów przykład z dziedziny kultury masowej. Spotykamy się czasem z inicjatywami, żeby wyrazić Ewangelię w języku muzyki hiphopowej. Za tym często stoją autentyczne i głębokie duszpasterskie pragnienia, ale jednocześnie jest w tym jakaś elementarna nieznajomość tego, czym jest styl i czym jest kultura. Otóż styl hip hop już sam w sobie wyraża pewną wizję człowieka i świata, w której Ewangelia się za bardzo nie mieści, podobnie jak nie sposób wyrazić adekwatnie Męki Pańskiej na przykład w operetce, chociaż operetka może wyrazić całkiem nieźle zupełnie inne treści. Pomylenie tych spraw, czyli przekonanie, że prawdę Ewangelii można wyrazić w każdym stylu, jest bardzo niebezpieczne, ponieważ często narażamy się na to, że prawda ewangeliczna zostaje okaleczona, wypaczona, bo do jej wyrażenia użyto nieadekwatnego stylu sztuki.
Czy to podejście nie sugeruje, że w naszych czasach można być zdanym tylko na style z przeszłości?
W dużym stopniu cała historia sztuki pokazuje, jak różne epoki stwarzały rozmaite style. Natomiast problem polega też na tym, że w naszych czasach uległo – jak mi się wydaje – pewnemu wyczerpaniu twórcze myślenie sakralne. Nie brakuje dzisiaj zdolnych i wielkich artystów i nie brakuje również ludzi głębokiej wiary, i nie brakuje głęboko wierzących artystów. Jednak tym, co skutecznie niszczy sztukę sakralną, jest obowiązujący od oświecenia, a właściwie już od renesansu, paradygmat nowoczesności, indywidualizmu i postępu. Wartości te są pozytywne, ale ich absolutyzacja jest niebezpieczna. Często zapominamy, że to, co dzisiaj jest nowoczesne, jutro będzie już przestarzałe. Wciąż wynajdujemy jakiś nowy język na nasze czasy, a my przecież nie mamy dawać świadectwa naszym czasom – mamy dawać świadectwo odwiecznej prawdzie. Oczywiście, wyrażonej naszym współczesnym językiem. Jednak twórcą powinno kierować nie pragnienie nowoczesności, ale pragnienie prawdy. Nie umiem podać prostej recepty na to, jak ma wyglądać sztuka sakralna, na szczęście też nie da się sterować nią odgórnie. Ale trzeba zauważyć, że żyjemy w najgłębszym chyba od czasów upadku cesarstwa rzymskiego kryzysie kulturowym, również kryzysie artystycznym i kryzysie sztuki sakralnej.
Czy ten kryzys sztuki sakralnej nie jest związany z tym, że sztuka sakralna przerodziła się w rzemiosło?
Nie stawiałbym tak tej sprawy. Wręcz przeciwnie, wielka sztuka sakralna – wschodnia bizantyńsko-ruska czy nasza sztuka średniowieczna – między innymi dlatego jest wielka, że w ogóle nie miała aspiracji być sztuką. Ona chciała być pokornym rzemiosłem. Artifex był człowiekiem, który działał według reguł. Wiedziano już o tym w starożytnym Rzymie, w Grecji. Szewc ma robić dobre buty, architekt ma projektować dobre budowle, a malarz ma malować dobre obrazy. Oczywiście, zawsze wiedziano, że z tym musi się łączyć talent, ale artysta nie miał wtedy aspiracji bycia kimś wielkim. Pragnął, aby wielkie było jego dzieło, bo wiedział, że Bóg jest wielki. W takim klimacie mogą powstawać głębokie, natchnione dzieła sztuki religijnej. Natomiast od czasów renesansu sytuacja ulega zmianie. Artysta staje się wielki, wie, że jest artystą, a nie rzemieślnikiem, i tworzy autentycznie wielkie dzieła sztuki, tylko że one już niekoniecznie służą celowi, do którego zostały powołane. W renesansie mamy wiele arcydzieł sztuki o tematyce sakralnej, ale czy potrafilibyśmy wymienić takie, które pełnią swoją funkcję, to znaczy takie, przed którymi autentycznie ludzie się modlą, tak jak modlili się przed cudownymi ikonami czy wizerunkami średniowiecznych Madonn? Nie, my raczej podziwiamy te wizerunki od strony estetycznej. Mówimy: Madonna Rafaela, Madonna Leonarda. Ale to już jest dzieło sztuki, a nie obiekt kultu. Tak więc od renesansu następuje jakieś dramatyczne rozdarcie. Sztuka osiąga bardzo wysoki poziom, tylko że – pozostając w swoim głównym nurcie sztuką o tematyce religijnej – zaczyna się jednak oddalać od swojego źródła. Życie artystyczne bierze rozbrat z życiem duchowym, z życiem modlitewnym. Tu upatrywałbym początku sytuacji, którą dzisiaj mamy.
W każdym kościele znajduje się wytworzona standardowo figura Matki Bożej Fatimskiej. Przed kościołem musi być pomnik Jana Pawła II – prawie w każdej parafii. Co o tym myśleć?
Na pewno stoi za tym autentyczna wiara ludzi, której należy się szacunek, natomiast sama praktyka bardzo często zahacza o kicz. Myślę, że warto wracać do wizji budynku kościelnego jako pewnego mikrokosmosu, w którym z samej formy architektonicznej, z treści malowideł, rzeźb człowiek dowiaduje się o podstawowych prawdach wiary – o swoim powołaniu, o chrześcijańskiej koncepcji dziejów świata od początków aż po koniec. Z takiej koncepcji wyrastały wielkie świątynie średniowieczne, wyrastały też wielkie świątynie na chrześcijańskim Wschodzie. Nie widzę powodu, dla którego dzisiaj mielibyśmy do tego nie wracać. Być może pewną reakcją na straszliwe zubożenie ikonograficzne jest nadmiar bodźców wizualnych i pewien wizualny śmietnik, w którym żyjemy, ale myślę, że nie należy stąd wyciągać wniosku o rezygnacji z wizualności, tylko oczyszczać ją z kiczu. Rezygnacja z wizualności oznacza puste, protestanckie wnętrza, które z katolickiego punktu widzenia są herezją. Obraz nie stanowi dodatku do naszej wiary, ale jest istotnym wyrazem Tajemnicy Wcielenia, bo Chrystus jest obrazem Boga niewidzialnego. To jest fundament całej teologii sztuki. Natomiast problem polega na tym, że teologia ikony, która jest w końcu dziełem Soboru Nicejskiego II z VIII wieku, nie została na Zachodzie należycie przyjęta ani do końca zrozumiana. Papież Benedykt XVI w Duchu liturgii wyraźnie o tym mówi, a raczej dyskretnie pyta, czy nie należałoby na nowo przemyśleć teologii Soboru Nicejskiego II, jako że przeciętny katolik nie ma świadomości, że obraz religijny, sztuka religijna jest wyrazem wiary. Tylko że rodzi się pytanie, jaką wiarę wyraża dzisiejsza sztuka religijna... Tyle w niej przypadkowości, złego smaku, często wręcz kiczu. Jakie świadectwo dają nasze współczesne świątynie osobom poszukującym Boga, poszukującym Prawdy i Piękna. Jakie świadectwo pozostawią w spadku następnym pokoleniom?
Czy w średniowieczu znak-symbol w Kościele nie był dla wierzącego czymś bardziej wyrazistym? Dziś chyba zatraciliśmy całkowicie rozumienie znaku i zastąpiliśmy go dekoracją czy nawet gadżetem...
Na pewno tak, bo sztuka średniowieczna, jak cała średniowieczna kultura, wyrastała z bezinteresownej kontemplacji piękna i z bezinteresownego posługiwania prawdzie. Im bardziej się to zatraca, tym bardziej sztuka sakralna się degeneruje. Symbol może funkcjonować tylko w przestrzeni kontemplacji i w przestrzeni bezinteresownego zachwytu. Tam, gdzie tej przestrzeni nie ma, symbol zostaje sprowadzony do roli jakiegoś utylitarnego znaku albo ozdobnika, który już nic nie znaczy. Myślę, że odnowienie sztuki sakralnej może się dokonać czy dokonywać poprzez głębokie odnowienie duchowości, odnowienie głębokiej więzi z Bogiem we wspólnocie Kościoła. Niektóre nowe wspólnoty w Kościele katolickim dają w tym względzie piękny przykład. Mam tu na myśli Wspólnoty Jerozolimskie, obecne już w Warszawie, czy zakon sióstr od Betlejem, który w Polsce ma swój klasztor w Grabowcu na Kaszubach. Liturgia, która czerpie pełnymi garściami z tradycji Wschodu i Zachodu, która jednocześnie posługuje się ikonami, sprawowana bardzo często w zabytkowych wnętrzach kościelnych, staje się liturgią piękną, przyciągającą ludzi. Tam jest miejsce na kontemplację i na zachwyt. Inny przykład, z którym, oczywiście, można z dyskutować, to neokatechumenat. Trzeba przyznać, że jest to jedna z niewielu wspólnot w Kościele katolickim, która ma dogłębnie przemyślaną sprawę związku sztuki i liturgii. Wizerunki czy koncepcje świątyni (ostatnio Kiko Argüello zakończył malowanie z artystami kaplicy seminaryjnej w Warszawie) są więc konsekwentną wizją włączenia sztuki w przestrzeń liturgiczną. Oczywiście, w tym przypadku sztuka inspiruje się malarstwem ikonowym, konkretnie malarstwem Rublowa, ale myślę, że dobre inspiracje są jak najbardziej pożądane. W tym kontekście chciałbym wspomnieć o wielkim zainteresowaniu malarstwem ikonowym w Kościele katolickim. Ma ono wiele poziomów, ale jest wśród nich i ten wysoki. Sam uczestniczę od czterech lat w pracy Studium Chrześcijańskiego Wschodu przy klasztorze dominikanów na Służewiu, założonego przez Mateusza Środonia, absolwenta krakowskiej ASP oraz cerkiewnej szkoły ikonopisania w Pireusie. Nauka ikonopisania trwa kilka lat i obejmuje trzy wymiary – warsztaty, wykłady z zakresu historii sztuki i tradycji bizantyńskiej oraz modlitwę. Jestem zbudowany zapałem adeptów tej szkoły i powagą, z jaką traktują swoją twórczość w Kościele.
Z jednej strony brakuje zrozumienia znaku, ale z drugiej strony zdarza się tak, że na przykład prezbiterium jest wypełnione kilkoma tymi samymi znakami. Mam tu na myśli choćby znak krzyża. Czy nie brakuje nam jednego znaku Chrystusa dla wyraźnego wskazania na istotę naszej wiary?
Oczywiście, że takie mnożenie znaku go dewaluuje. Znowu wracam do całościowej wizji kościoła jako mikrokosmosu, w centrum której jest Tajemnica Wcielenia, Pascha, krzyż. Wtedy myślenie o wnętrzu kościoła, w duchu tradycji, pozwala jasno stworzyć taką przestrzeń, w której będzie pewna hierarchia wartości, a ktoś, kto zupełnie nie zna chrześcijaństwa, wchodząc w tę przestrzeń, będzie wiedział, co w chrześcijaństwie jest istotne, co stanowi jego serce. Dlatego Jan Damasceński mówił: „Jeśli przyjdzie do ciebie poganin, mówiąc: pokaż mi twą wiarę, to zaprowadź go do kościoła i postaw przed świętymi ikonami”. Spróbujmy dzisiaj zaprowadzić ateistę do przeciętnego, współczesnego kościoła. Czy on tam znajdzie Pana Boga? Jaki obraz chrześcijaństwa wyniesie, widząc cztery Matki Boskie w prezbiterium, zabłąkane dwa czy trzy krucyfiksy z różnych parafii itd.? Po prostu wkrada się do naszych kościołów przypadkowość. Natomiast całościowe myślenie o wnętrzu kościelnym, realizowane przez uzdolnionych i związanych z Kościołem artystów, może przywrócić to, za czym tęsknimy. Takich kościołów nie jest wiele, ale znam ich kilka. Na przykład dominikański kościół na Służewiu, z piękną kaplicą Matki Bożej, z obrazem Matki Bożej Żółkiewskiej...
... i kościół św. Zygmunta...
... przy którym 14 lat mieszkałem. Miałem też szczęście i zaszczyt współtworzyć tam program ikonograficzny. Z poprzednim proboszczem, ks. Kazimierzem Kalinowskim, i z dwiema artystkami, Barbarą Pawłowską i Hanną Pstrągowską-Dubiel, usiedliśmy kiedyś za stołem i bardzo długo rozmawialiśmy na temat tego, jak mają powstawać witraże, jaki ma być ich program ikonograficzny. Ustaliliśmy, że będą one przedstawiać historię zbawienia od stworzenia świata, przez Stary i Nowy Testament z Paschą w centrum, aż po Apokalipsę i niebieską Jerozolimę. Przestrzeń tych witraży jest ogromna. Ksiądz proboszcz był bardzo przewidujący, wiedział, że pani Barbara Pawłowska tych witraży nie skończy... Myślał jednak w kategoriach dziesięcioleci, a nie 5 czy 10 lat. I nie pomylił się. Pani Pawłowska – już świętej pamięci – przerwała pracę, ale pozostała druga artystka. Ks. Kalinowski przeszedł na emeryturę, potem był nowy proboszcz, teraz kolejny, projekt jednak wciąż jest realizowany. Niestety, nie znam wielu takich przypadków w Kościele, bo każdy proboszcz myśli często w kategoriach jedynie swoich „pięciu minut”, które dał mu biskup w konkretnej parafii. A po nim przyjdzie następny i wszystko zmieni... W związku z tym nie sposób stworzyć niczego trwałego, a sztuka, która nie jest trwała, nie bardzo się nadaje do przekazu treści sakralnych w kościele. W średniowieczu, gdy zaczynali w XII wieku budować katedrę, to wiedzieli, że może wnuki dokończą, a może prawnuki, i kończono te katedry w XIV, XV wieku i one pewnie przetrwają do końca świata. Natomiast dzisiejsze kościoły, budowane szybko i sprawnie, będą zapewne już zmienione w następnym pokoleniu, bo zostaną uznane za niemodne albo niepraktyczne lub nieładne. Trzeba więc takiego oddechu wieczności i pewnej perspektywy całościowego myślenia w kategoriach wielu lat czy wręcz pokoleń.
Jakie rady dałby Ksiądz proboszczom, aby uniknąć podstawowych błędów w organizowaniu przestrzeni liturgicznej?
To są najtrudniejsze pytania. Nie mam prostej recepty, bo na sztukę w ogóle nie ma recepty. Myślę, że ważne jest, żeby nawiązać kontakt z jakimś dobrym architektem i artystą plastykiem, a pod pojęciem „dobry artysta w Kościele” mam na myśli trzy warunki, które powinien spełniać, czyli: mieć talent, mieć wiarę i jednocześnie być głęboko zakorzenionym w Kościele.
Zawsze mi się wydawało, że talent z wiarą wystarczą, jeśli jednak brakuje tego zakorzenienia, to można tworzyć dzieła nawet głębokie i ciekawe, ale bardzo subiektywne i przemijające. Te trzy warunki są potrzebne. Warto zasięgać rady ludzi znających się na rzeczy. Warto też mieć pewną wizję całości, pamiętając, że często rodzi się ona bardzo długo w bólach, w trudnościach, i nie mieć ambicji, żeby tę wizję do końca jak najszybciej zrealizować. Jeśli Pan Bóg da długie lata i biskup pozostawi danego proboszcza w parafii, to może się to uda. Ważne jednak jest, żeby postrzegać kościół w perspektywie pewnej całości, którą się projektuje od klamki aż po oświetlenie. Dopiero wtedy jest szansa stworzenia czegoś, co być może będzie bardzo długo powstawało, ale też na bardzo długo pozostanie.
opracowali
Marek Biegalski i Anna Foltańska