Jeden z profesorów miał zwyczaj rozpoczynania zajęć z teologii, polecając studentom napisanie wypracowania (nawet anonimowego) na temat: "Mój Chrystus". Praca nie była na ocenę. Liczyła się szczera wypowiedź. Zazwyczaj było to na pierwszym roku nauki. W związku z tym, że wykładowca nie prowadził wykładów w semestrze kończącym studia, nie nakazywał już pisania kolejnego eseju, a jedynie zachęcał, aby każdy napisał pracę na podobny temat wówczas, gdy w ręku będzie już miał upragniony dyplom, nawet gdyby miał to zrobić wyłącznie na własny użytek. Natomiast tekstom, które zebrał i zredagował, nadawał tytuł najbardziej charakteryzujący "chrystologię" danego studenta i oddawał do druku w formie jednej pracy zbiorowej. W taki właśnie sposób studenci musieli zmierzyć się z kwestią obrazu Boga, który można odkryć z opisu doświadczenia wiary. Przy okazji tak ujętego tematu nie tylko otrzymali sugestię, że to Chrystus jest osobą kluczową w tym doświadczeniu, ale mieli też przekonać się, iż wiedza o Nim i relacja z Nim stanowi kryterium oceny właściwego obrazu Boga osób lub wspólnot. Umiejętności teologiczne na pierwszym roku zajęć nie pozwalały jeszcze na to, aby podjąć się recenzji wyobrażeń o Bogu. Natomiast ogólna charakterystyka prac, zrobiona przez prowadzącego wykłady, uwrażliwiała studentów na możliwość współistnienia, a nie wzajemnego wykluczania się różnych obrazów Chrystusa.
Nie zabrakło również zwrócenia uwagi na problem fałszowania obrazu Boga przez tych, którzy uważali się za chrześcijan. Na tym etapie prowadzący zajęcia jedynie podawał przykłady - zaczerpnięte nie tylko z odległej przeszłości.



Kłopot z postulatem stawiania Chrystusa w centrum

W ramach wprowadzenia do wspomnianego polecenia, studenci otrzymywali także informację o teologach, których warto konsultować w spra­wach obrazu Boga. Wbrew pozorom nie było ich wielu, a wnioski ich badań były niekiedy zdumiewające lub nawet niepokojące. Można się o tym przekonać po wypowiedzi o. Congara, który skomentował ankietę zrobioną wśród francuskich wiernych odchodzących z Kościoła i zadekla­rowanych, że nie wierzą już w Bo­ga: "nigdy nie należy pytać, czy ktoś wierzy lub nie wierzy w Boga, a tylko w jakiego Boga wierzy lub w jakiego Boga nie wierzy. Bo mo­że się okazać, że ten, kto we własnym mniemaniu wierzy w Boga bardzo ortodoksyjnie, ma się np. za dobrego katolika, w rzeczywistości wierzy w Wielkiego Policjanta pilnującego praw i to często nie boskich, a stworzonych przez naszego rozmówcę na swój obraz i podobieństwo. Taki rzekomo wierzący w Boga, wierzy w bożka, którego sobie stworzył, w jakąś ideologiczną atrapę (...). Natomiast może się okazać, że ten, kto nie wierzy, odrzuca bożka, którego mu zaproponowali «dobrzy chrześcijanie» - i odrzucając takiego bożka, bliższy jest wiary w Żywego Boga niż ten, kto myśli, że wierzy w Boga, a w istocie jest bałwochwalcą". Konkluzja dominikańskiego teologa wykazuje, jak ważny w odkrywaniu obrazu Boga jest sposób stawiania pytań. Okazuje się, że niewiele wnosi informacja, czy ktoś wierzy lub nie wierzy w Boga. Podobną wartość ma wiadomość, ilu ludzi chodzi lub nie chodzi do kościoła, ilu przystępuje lub nie przystępuje do Komunii świętej. Daleko ważniejsza jest informacja o tym, w jakiego Boga ktoś wierzy lub nie wierzy. (...)

KAZIMIERZ PEK MIC

Pastores poleca