Jako młody człowiek sporo chorowałem. Przez okres szkoły średniej chodziłem, podpierając się kulami. Poza tym cierpiałem na alergię. Marzyłem, by zostać misjonarzem na przykład na dalekiej północy, ale, przynajmniej wtedy, w ogóle nie wchodziło to w grę. Tak znalazłem się na studiach świeckich. Gdy dobiegały końca, jakby czując pismo nosem, rozpocząłem równolegle drugi kierunek. Pan Bóg zaczął jednak mocno się o mnie upominać. Bardzo długo nie chciałem się przyznać, nawet, a może przede wszystkim, przed samym sobą, że mam iść do seminarium. Na szczęście dobry Bóg postawił na mojej drodze cierpliwych księży, którzy potrafili słuchać i pokierować we właściwą stronę, czego bardzo potrzebowałem. Był rok 2000 - rok Wielkiego Jubileuszu. Miałem okazję być wówczas w Rzymie i gorąco modliłem się przy grobie św. Piotra. Dostałem światło i siłę do pójścia za głosem powołania. W ten sposób, choć nie bez lęku i drżenia, znalazłem się w seminarium duchownym.

W pierwszym roku pracy kapłańskiej okazało się, że mój biskup szuka chętnego na wyjazd za granicę. Rok po święceniach wyjechałem do pracy z Polonią w Irlandii. W miejscu, w którym się znalazłem, tworzyłem niemal od podstaw duszpasterstwo dla Polaków. Ze względu na specyfikę tamtej emigracji miałem do czynienia w ogromnej mierze z ludźmi młodymi. Mnóstwo kontaktów, spotkań, wyjazdów, pielgrzymek, wędrówek po górach itd. Sporą część aktywności stanowiły rozmowy, przygotowanie do sakramentu małżeństwa, spisywanie protokołów przedślubnych itp. Te doświadczenia bardzo wiele mnie nauczyły.

Młodzi, nagminnie żyjący w konkubinatach, z dala od domu i rodziców, dużo odważniej i w o wiele bardziej otwarty sposób niż w kraju kontestowali nauczanie Kościoła na temat małżeństwa. Trzeba więc było szukać sposobów dotarcia do ich mentalności i posługiwania się skuteczną i przekonującą argumentacją. To z kolei zmuszało mnie do zagłębiania się w odpowiednią literaturę, poszukiwania odpowiednich argumentów, ścieżek dotarcia itd. Z czasem odkryłem, że nazy­wanie pewnych wyborów czy zachowań grzechem nie robiło na nich najmniejszego wrażenia. Podejście do tematu zmieniała dopiero próba przekonania, że nasz Najlepszy Ojciec chce dla nas szczęścia. Jeśli więc nazwał coś grzechem, to znaczy, że nie jest to dla nas dobre, chociaż teraz wydaje się nam to pożyteczne czy przyjemne.

Kiedy wróciłem do kraju, miałem mniej lub bardziej silne przekonanie, że trzeba robić coś dla małżeństw. "Węszyłem" w różnych miejscach. Interesowało mnie, gdzie są największe potrzeby, gdzie najwięcej można zrobić, gdzie są najbardziej potrzebujący. Stronę www.sychar.org śledziłem od dłuższego czasu. W końcu zdecydowałem się napisać do ludzi związanych ze Wspólnotą w moim mieście. Reakcja była natychmiastowa. Okazało się, że od prawie dwóch lat szukali opiekuna duchowego, który zechciałby się nimi zająć. I tak to się zaczęło. (...)

Pastores poleca