Przekład ma być najwierniejszy

Z WIESŁAWEM SZYMONĄ OP, tłumaczem m.in. dzieł Josepha Ratzingera-Benedykta XVI, rozmawia Agnieszka Kuryś

 

Ojciec tłumaczy z trzech języków...

 

... przepraszam, z czterech! Zrobiłem nowy przekład O naśladowaniu Chrystusa i innych pism przypisywanych Tomaszowi a Kempis i za to tłumaczenie dostałem nawet wyróżnienie Feniksa.

 

Jest Ojciec znanym tłumaczem, ale jakby skrytym za znakomitymi, tłumaczonymi przez siebie autorami. Czy mógłby Ojciec opowiedzieć coś o sobie, o swoim życiu, o drodze do zakonu?

 

Pochodzę z Tarkawicy, wioski leżącej na pograniczu Lubelszczyzny i Podlasia. Mama odbyła w Lublinie i Warszawie praktykę położniczą i została akuszerką, jedyną na całą okolicę. W kilkuhektarowej gospodarce to była cenna pomoc finansowa. Tato uciekł spod Warszawy, z „wycieczki” na Sybir. Potem utrwalacze władzy ludowej dopadli go jeszcze po wojnie w Korei (1951) za pomoc Żołnierzom Wyklętym: 3 miesiące śledztwa gdzieś w lodowatych lochach lubelskich i dwa lata więzienia. Kiedy miałem 6 lat, zacząłem szkołę: koło lasu 2 km się chodziło, a w miarę dorastania – wszelkie roboty w domu i na polu. Do małego seminarium u dominikanów nie poszedłem od razu, bo cała gospodarka pracowała na moją starszą siostrę, która była w szkole u urszulanek. Przez dwa lata ganiałem więc na piechotę do szkoły w Kocku, 7-8 km drogami, bezdrożami, doły, woda, błoto, piach. Mama zrywała się jeszcze po ciemku, rozpalała ogień, kluski mi gotowała – dobre, ze słoninką... Do dziewiątej klasy poszedłem do Lublina. Rok byłem w małym seminarium dominikanów, a w 1951 roku, mając niespełna 15 lat, przeniosłem się do nowicjatu w Poznaniu. W domu zostało to przyjęte z aprobatą i radością. Sam miałem, choć trudno to określić, jakąś wewnętrzną pewność, że to moja droga. Pamiętam wzruszenie, z jakim jeszcze przed wstąpieniem czytałem list od magistra nowicjatu, zaczynający się od słów „drogi bracie”. Śluby wieczyste można było składać dopiero w wieku 21 lat, miałem więc 5 lat do namysłu, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wystąpić. Bałem się tylko, żeby mnie nie wyrzucili, bo taki wzorowy to znowu nie byłem...

 

Miał Ojciec jakieś plany, marzenia, wyobrażenia o swoim życiu w zakonie?

 

O planach trudno mówić, streszczały się w decyzji: będę robił, co każą. Miałem parę takich momentów w życiu, że zadecydowano za mnie w ważnych sprawach, i były to dobre decyzje. Do tej pory Panu Bogu za nie dziękuję. W 1960 roku otrzymałem święcenia. Wysłano mnie na KUL. Myślałem o apologetyce, ale Prowincjał wziął mnie kiedyś pod ramię i mówi: „Ojciec pójdzie na dogmatykę!”. Przyjąłem to, bo wtedy nie było „dialogu”, tylko śluby. Apologetyka znikła potem z programu, a dogmatyka okazała się dobrym „kawałkiem chleba”. Jak tu się nie cieszyć!

Na KUL-u musiałem się uporać z pracą licencjacką i magisterską, zdać egzamin z całej teologii, i dopiero na trzecim roku zacząłem doktorat, u ks. Granata, z eklezjologii. Miałem już zatwierdzony szczegółowy plan, ale ściągnięto mnie do Krakowa do wykładania, a wkrótce wytypowano na studia zagraniczne w Angelicum. Paszport dostałem dopiero za trzecim razem i wyjechałem do Rzymu w połowie marca pamiętnego 1968 roku. W listopadzie 1969 roku obroniłem pracę doktorską.

 

Czy doktorat napisał Ojciec po włosku? A może po francusku?

 

W żadnym z tych języków nie umiałem dobrze pisać, więc cały doktorat, 250 stron, napisałem po łacinie.

 

Jak zaczęła się przygoda z nowożytnymi językami?

 

Czekając pół roku na paszport, dokładnie przerobiłem samouk języka włoskiego, gramatykę miałem więc w małym palcu. Na miejscu wprawiłem się w konwersacji, a w lecie pojechałem na dwa miesiące do parafii w Wersalu, na zastępstwo, żeby się francuskiego nauczyć. Pod koniec pobytu już dość swobodnie rozmawiałem. Rok później wróciłem do tej samej parafii.

Po obronie doktoratu poprosiłem Prowincjała o przedłużenie pobytu o pół roku, żeby poznać inną teologię niż rzymska. W Paryżu siostry dominikanki czynne zatrudniły mnie jako drugiego kapelana. Pełniłem tę funkcję przez cztery miesiące, a w następnych latach gościłem w ich domach wakacyjnych jako kapelan. Byłem z nimi trzy razy w Szwajcarii, w Alpach francuskich, gdzieś nad Atlantykiem, dwa razy w Lourdes, w tym na Kongresie Eucharystycznym w 1981 roku. To była nauka francuskiego! Miłe łączone z pożytecznym. Już za pierwszym u nich pobytem odważyłem się podejść do egzaminu z francuskiego na Sorbonie. Cały dzień egzamin pisemny – cztery wypracowania (literatura, sztuka, historia, polityka...), po południu dyktando, test z gramatyki, wypracowanie na dowolny temat. Po dwóch tygodniach ustny: 20 minut pogawędki z profesorem i po strachu... Sam już od paru lat wykładałem klerykom – nauczyli mnie zagadywać profesora. A potem zdumienie: zdałem z najlepszym wynikiem.

 

A skąd znajomość niemieckiego?

 

Uczyłem się jeszcze w czasie studiów, po kryjomu, bo wtedy nasi bracia śmiali się, gdy ktoś się obcych języków uczył. Znowu: przerobiłem samouk na 300 stronic (w gotyku! bo innego nie znalazłem). Znałem więc nieźle gramatykę. W Instytucie Goethego zacząłem od kursu drugiego i w następnym roku ukończyłem pozytywnie.

 

Doktorat, języki, praca duszpasterska, wykłady, podróże... to kawał życia!

 

Za granicą, za pierwszym wyjazdem, byłem w sumie dwa i pół roku. Wróciłem z doktoratem z teologii, z dyplomem języka francuskiego z Sorbony i z dyplomem języka niemieckiego.

 

Czym zajmował się Ojciec po powrocie do Polski?

 

Objąłem u nas „katedrę” dogmatyki, przez 8-10 lat wykładałem też w seminarium śląskim; dorywczo w kilku innych seminariach, dużo u różnych sióstr. Wykłady z eklezjologii dla nowicjuszek dominikanek przez 15 lat, po 70 godzin w roku. Wykłady były więc moją zasadniczą pracą. A teraz etykietka: Wiesław tłumacz...

Było też sporo zajęć w administracji, chociaż za tym nie przepadam. Przez 14 lat byłem w Radzie Prowincji, niemal tyle samo subprzeorem, przez trzy miesiące wikariuszem prowincjała, dwie kadencje (1973-1979) rektorem studiów. Przez prawie 30 lat pisałem kronikę klasztoru krakowskiego. W stanie wojennym i potem jeszcze przez wiele lat przyjmowałem transporty z darami z zagranicy – to pomagało też w podtrzymywaniu znajomości języków.

 

Jaki był początek Ojca przygody z tłumaczeniami?

 

To mi się kojarzy ze stanem wojennym. Nie można się było nigdzie ruszyć, a robić coś wypadało, oprócz wykładów na miejscu. Ktoś wpadł na pomysł, żeby przetłumaczyć Księgę mądrości przedwiecznej Suzona. Od niego zacząłem przekłady książek. Nie zaczynałem więc od najtrudniejszego z mistyków nadreńskich. Przekład rozszedł się chyba w 30 tysiącach...

Potem trafiłem na drugiego ucznia Eckharta – Taulera, który był swego czasu tak słynny, że przypisano mu kilkanaście książek. Autentyczne okazało się tylko jedno jego dzieło, Kazania, i to przetłumaczyłem; ukazało się w 1985 roku.

Inicjatywa tłumaczenia Mistrza Eckharta wyszła od o. Marcina Babraja, założyciela Wydawnictwa W drodze. Eckhart był wtedy prawie zupełnie nieznany. Krążył tylko „w drugim obiegu”, gdyż kilkanaście jego zdań zostało potępionych; nagłaśnianie jego twórczości rozpoczęło się dopiero w drugiej połowie XIX wieku i apogeum osiągnęło w okresie międzywojennym w Niemczech.

 

Czyżby Ojciec znał średniowieczny język, którym władali ci trzej dominikanie?

 

Suzona, Taulera i Eckharta tłumaczyłem z przekładów na współczesny język niemiecki. Kohlhammer, wydawnictwo naukowe w Stuttgarcie, wydało najpierw 86 kazań i wszystkie niemieckie traktaty Eckharta. Około 30 kazań mi brakowało, więc jeździłem do naszego klasztoru w Walberbergu i tam tłumaczyłem to, co było wtedy wydane. W krytycznym opracowywaniu u Kohlhammera jest jeszcze prawie 40 kazań – większość już się ukazała. Teraz przygotowuję drugie polskie wydanie Eckharta dla Wydawnictwa W drodze, dwa tomy już wyszły. Mam też o nim trochę wykładów, przygotowałem do druku wybór jego tekstów.

 

Tłumaczył Ojciec z niemieckiego, francuskiego i włoskiego wielu znaczących dla Kościoła autorów: Ursa von Balthasara, Gnilkę, Congara, Schönborna... Z kim wiąże się największa przygoda intelektualna, kto jest dla Ojca najważniejszy?

 

Niewątpliwie Joseph Ratzinger. U Eckharta jest za dużo Arystotelesa i wizja świata, już od dawna nie nasza, ale jest mnóstwo pojedynczych urzekających wypowiedzi. Najbardziej cenię teologię Ratzingera – jest głęboka i wzbogacająca, z jego dzieł wciąż czegoś nowego się dowiaduję.

 

Dla kogo pisał Ratzinger?

 

Nie tylko dla teologów, seminarzystów i księży. Dla wszystkich, którzy potrafią go czytać i chcą pogłębić zrozumienie swej wiary. Jego dzieła to jakby wielkie komentarze do wiary.

 

Co jest trudne w tłumaczeniu Ratzingera?

 

Trafiają się zdania, do których po kilka razy muszę wracać, zanim je zrozumiem. I nowe słowa, których nie ma w żadnym słowniku. Nie wiem, czy sam je tworzył, ale są u niego.

 

I co wtedy?

 

Trzeba też coś nowego wymyślić, ale jak najrzadziej, żeby nie wprowadzać neologizmów, czasem trzeba oddać rzecz paroma słowami, najważniejsze w końcu, żeby oddać poprawnie sens zdania. W Rzymie przekazano nam tylko życzenie Autora, żeby tłumaczyć con massima fedeltà – przekład ma być jak najwierniejszy.

 

W Rzymie, czyli na spotkaniach tłumaczy Jezusa z Nazaretu?

 

Tak. Jeździłem na nie sześć razy, jedno trwało tydzień, dwa, trzy – różnie. Sekretariat fundował mi zawsze mieszkanie w Domu św. Marty. Było nas 7 tłumaczy. Każdy dostawał oryginał niemiecki i dobre tłumaczenie włoskie. Każdy przekładał sam, a potem było wspólne czytanie w Pałacu Apostolskim i dyskusje pod kierunkiem abp. Leonardo Sandriego. Wszystko po włosku, miałem wrażenie, że niemiecki w Watykanie nie istnieje. Papież w naszą pracę nie ingerował, choć swój tekst sam do końca poprawiał, jakieś przecinki, uzupełnienia... on taki jest! Gdy ktoś spytał, czy przyjdzie na zakończenie prac, zostało to przez, już wówczas, kard. Sandriego odebrane jako faux pas. Ale po zakończeniu wszystkiego, po omówieniu ostatniego rozdziału, nagle telefon od ks. Ptasznika i wielkie zaskoczenie: tłumacze zaproszeni na obiad do Papieża! Cóż, papieżowi się nie odmawia! Poleciałem do Rzymu specjalnie na obiad...

 

Jaki był wtedy papież Benedykt XVI?

 

Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Niewiele mówił, ale uważnie śledził rozmowę, coś dodawał, jakąś datę poprawił. Każdy tłumacz po kolei się przedstawiał, ofiarowałem mu książkę. Po obiedzie każdemu z nas wręczył różaniec.

 

A teraz kolejna przygoda, z pismami wszystkimi Ratzingera?

 

Opera omnia... wydawane przez KUL. Już ponad dwa lata pracujemy i daleko jeszcze do końca. Opieramy się na oficjalnym niemieckim wydaniu Herdera. Ratzinger życzył sobie, żeby jako pierwszy wyszedł tom o liturgii; przełożyłem to, wydaliśmy. Następna była eklezjologia, wyszła w 2013 roku, 2 części, razem 1500 stronic. Następnie przełożyłem wszystko, co napisał o św. Augustynie, z czego połowa to jego praca doktorska. Potem było o Soborze, a teraz na tapecie chrystologia. Niestety, w Wydawnictwie są zastoje. To trochę zniechęca.

 

Jak wygląda dzień pracy Ojca? Kiedy jest czas na tłumaczenie?

 

Wstaję zwykle o 4.00. Dzień zaczynam od 10-minutowej gimnastyki. Po toalecie przygotowuję sobie kawę, odmawiam pacierze. To żelazny program. Zostaje mi około godziny na pracę przy komputerze. O 6.30 odprawiam Mszę świętą, pierwszą w naszym kościele. Po śniadaniu, od 7.30 wracam do tłumaczenia. Na 12.45 schodzę na brewiarz do kościoła, na wspólny obiad i rekreację. Po południu jest już gorszy czas, druga kawa najpóźniej o 16.00, praca do 18.15, potem nieszpory gregoriańskie. Od półtora roku nie chodzę na telewizję, mam więc trochę więcej czasu wieczorem.

 

Jak Ojciec tłumaczy?

 

Zapoznaję się wyrywkowo z tekstem i od razu biorę się do przekładu. Przez długi czas poprawiałem każdy akapit do wersji maksymalnie poprawnej, teraz jednak z tego rezygnuję, robię całość „w pierwszym rzucie” i już wtedy staram się możliwie wszystko w tekście zrozumieć. Potem pierwsza korekta – poprawiam całość, ze słownikiem, z oryginałem. I trzecie czytanie, wygładzanie stylu, wtedy już sporadycznie zaglądam do oryginału. Jeśli książka może poleżeć dłużej, wtedy czytam ją jeszcze raz.

 

Czy poza tłumaczeniami zostaje czas na jakąś inną pracę?

 

No przecież jest trochę pracy w kościele – homilie niedzielne, kilka godzin spowiedzi w tygodniu, przez 12 lat prowadziłem miesięczne dni skupienia dla dominikanek, jakieś rekolekcje... Do niektórych przekładów pisałem wstępy. Z paroma wydawnictwami współpracowałem między innymi jako adiustator. Do tego sporo artykułów do różnych czasopism, zwłaszcza dla „W Drodze”. A od 10 lat muszę dokładnie czytać dwa miesięczniki, „List” i „Biblia krok po kroku”, bo jestem ich asystentem kościelnym. Wydawnictw, dla których przekładałem, było chyba z dziesięć, a przekładów książek uzbierała się już ponad setka.

 

Jaki jest najlepszy relaks po pracy nad tekstem, przy komputerze?

 

Odpoczywam w ruchu, najchętniej w górach. Z Krakowa niedaleko do Tatr, staram się więc co miesiąc robić wypad w góry. Wcześniej było dużo wycieczek w najbliższym Beskidzie. Były też Bieszczady, Kotlina Kłodzka...

 

Góry to chyba największa Ojca pasja. Proszę coś opowiedzieć o Tatrach...

 

O Tatrach? Mój Boże... Tatry po raz pierwszy zobaczyłem na pierwszym roku teologii, w 1957 roku. Regularnie zacząłem je odwiedzać po święceniach i wtedy mnie zauroczyły. Potem przez 7 lat prawie tam nie byłem, za to wędrowałem po Alpach, a nawet Pirenejach.

Niebezpiecznych przygód nie miałem, chociaż... kiedyś parę kroków przed nami niedźwiedź przeszedł. Taki zrobił nam kawał na 1 kwietnia. Szedłem z dwiema siostrami zakonnymi z Rusinowej do Wodogrzmotów. Przy zejściu jest ostre zbocze, jeszcze było ośnieżone, i nagle usłyszeliśmy jakiś odgłos. Patrzymy, a 6-7 metrów przed nami po tym śniegu ledwo, ledwo niedźwiedź się wspina. Stanęliśmy jak wryci, przecież nigdzie nie uciekniemy. Na szczęście nadał sygnał (co za dżentelmen!), bo gdybyśmy szli dalej, to nasze szlaki by się przecięły i nie wiadomo, jak by się zachował. Gdy zbocze straciło na stromiźnie, miś pomknął do góry, nie interesując się nami...

Z najprzyjemniejszych przygód: z Morskiego Oka poszliśmy z kolegą na Przełęcz pod Chłopkiem. Był sierpień, skończyła się deszczowa trzydniówka, ale nadal zero widoczności. Podchodziliśmy dwie godziny w chmurach, aż tu pięć minut przed Przełęczą, na wysokości około 2300 m koniec mgły, jasne słońce! Wychodzimy na grań Mięguszowieckiego Czarnego od strony słowackiej, w dole pod nami bieluteńka wełenka chmur, a na niej widmo Brockenu – przez 10 minut szliśmy granią w tęczowej glorii, jak święci... nigdy potem już czegoś takiego nie przeżyłem.

Dużo chodziłem sam, z przewodnikiem i mapą, ale górami „zarażałem” też innych, od rodzonej siostry poczynając. Na początku chciałem „zaliczyć” wszystkie znakowane trasy po naszej stronie, i to mi się udało; potem powtarzałem, na samych Rysach byłem z 15 razy... W 1990 roku zaczęły się Tatry Słowackie. Byłem wszędzie, także w Zachodnich, Niżnich i Słowackim Raju (mam na Słowacji dobre towarzystwo i samochód do dyspozycji). Zacząłem od Wysokich. Wcześniej znałem je z map, albumów, czytałem Zaruskiego, Jalu Kurka, Wnuka. Nigdy nie byłem tak zauroczony górami jak na pierwszej wyprawie w Dolinie Białej Wody. Szedłem jak upojony, przypomniały się Tragedie tatrzańskie Wawrzyńca Żuławskiego. Była Dolina Kacza, potem Litworowa, Zmarzły Staw i Polski Grzebień. Stamtąd po łańcuchach do Wielickiej i Smokowca.

 

Czy z górami wiążą się jeszcze inne doświadczenia Ojca?

 

Przez wiele lat, również po powrocie z Zachodu, przyjeżdżałem co roku latem na Wiktorówki na dwa tygodnie albo na cały miesiąc. Po październiku ‘56 z inicjatywy bp. Karola Wojtyły stworzono tam centrum duszpasterstwa tatrzańskiego. Na prośbę kurii krakowskiej w 1959 roku Wiktorówki objęli dominikanie. W miesiącach letnich ktoś więc musiał być tam na miejscu. Zaangażowałem się w to na początku lat sześćdziesiątych. Odprawiałem pierwszą Mszę świętą na polanie przed Morskim Okiem o 6.00 i drugą o 9.00 rano. Na tych Mszach bywało po kilkadziesiąt osób. W schronisku w Morskim Oku nie wolno było ogłosić, że będzie odprawiana Msza święta, trzeba było chodzić od stolika do stolika, przedstawiać się i mówić, gdzie i o której godzinie, co było dość krępujące. Napotykaliśmy wiele przeciwności: „smutni panowie” interesowali się, co tam robią dominikanie, dyrekcja Parku nie lubiła, jak przy kapliczce kręciło się dużo ludzi. Były też problemy z parafią. Trzeba było dużej inteligencji i kultury o. Pawła Kielara, żeby sobie z tym poradzić i stopniowo rozszerzać pracę duszpasterską.

Same Wiktorówki? Kaplica była wtedy maleńka. Drzwi do gazdówki otwarte, każdy mógł wejść, częstowało się herbatką, rozmawiało. Biały habit ośmielał ludzi. Zawsze byliśmy gotowi służyć spowiedzią. Było wiele spotkań z ludźmi, którzy w swoim miejscu zamieszkania bali się wtedy kontaktu z księdzem i z Kościołem. Piękne wieczory z młodzieżą, liturgia, śpiewy, długie rozmowy, słynna Babka z Rusinowej. W Pięciu Stawach odprawialiśmy Mszę świętą w niedziele o 21.00 dla personelu schroniska; mamy nie pozwalały córkom pracować w schronisku, jeśli przez całe lato nie będą na Mszy świętej...

Tatry kojarzą mi się jeszcze z nartami. Zacząłem po sześćdziesiątce. Bileterka wtedy z uznaniem: „To jeszcze narty?”. Na co ja: „Już narty! proszę Pani”. I były, przez dobre 10 lat, do 75 roku życia. Wcześniej nigdy nie jeździłem. Wtedy zakończyłem też regularne wykłady, choć oficjalna emerytura zaczęła się 5 lat wcześniej.

 

Do czego jeszcze przydała się Ojcu znajomość języków?

 

Moja siostra pracowała jako farmaceutka w Przysusze, w jedynej wtedy aptece na całą okolicę; zaopatrywały się w niej w leki siostry służki, honoratki. Poznałem je w 1975 roku na wakacjach w górach, w willi pod Wykrotem. W tym czasie organizowały misje w Rwandzie. Trzeba było dużo lekarstw. Moja siostra i mama włączyły się w zbieranie, segregowanie, a ja prowadziłem całą korespondencję w języku francuskim dla Sekretariatu misyjnego. W Rwandzie siostry bardzo szybko doczekały się miejscowych powołań, więc przetłumaczyłem im na francuski konstytucje, ceremoniarz, modlitewnik. Cała ta akcja misyjna, lekarstwa, tłumaczenia, trwała kilka lat. Potem w Rwandzie wybuchła wojna domowa, siostry z narażeniem życia uciekły stamtąd, i kontakt się urwał.

 

Co robić, żeby być takim tytanem pracy i mieć taki dorobek jak Ojciec?

 

Nie jestem tytanem pracy, skądże! Ale póki człowiek chce i może, coś trzeba robić. Zakon zawsze dawał mi te możliwości – chwała mu za to! Żyje się, dopóki się coś robi. Chyba że Pan znowu zechce inaczej... i to będzie najlepsze! A po tamtej stronie... może też Tatry będą?

 

Pastores poleca