To było nasze wspólne marzenie: przyjąć do rodziny dziecko, które nie ma domu... Mieszkaliśmy jeszcze wówczas w Warszawie i rytm naszego życia nam na to nie pozwalał. Wpierw należało ukończyć kurs obejmujący między innymi dziewięć obowiązkowych spotkań. Zapisaliśmy się, ale już na pierwsze warsztaty Marcin nie zdążył po pracy. Mieliśmy wtedy czworo dzieci. No cóż, kolejna edycja miała rozpocząć się za rok...
A potem zupełnie znienacka zdecydowaliśmy się na wyprowadzkę w góry, gdzie pojawiła się potrzeba poprowadzenia zamykanej przez gminę szkoły. Na znalezionej niedawno karteczce, na której wypisane były argumenty "za przeprowadzką", obok bliskości Tatr oraz szansy - jak liczyliśmy - na większą ilość czasu dla rodziny, widniał punkt: przyjęcie KOGOŚ do nas...
I faktycznie tak się stało. Ukończyliśmy kurs, otrzymaliśmy certyfikat rodziny zastępczej i rozpoczęliśmy poszukiwania. Nie było to proste, ponieważ założyliśmy, że mając już czwórkę własnych dzieci, nie mamy potrzeby przygarniania niemowląt, na które czeka bardzo wielu rodziców. No tak, ale według wszelkich zasad powinniśmy wówczas zdecydować się na dziecko młodsze od naszego najmłodszego, czyli znowu maleńkie, ponieważ nasza Nela miała wtedy około roku.
W tym czasie przebywała u nas, w domu gościnnym, grupa osób niepełnosprawnych. Byliśmy pod wielkim wrażeniem radości, jaka z nich biła. Ci ludzie byli dla nas wielkim świadectwem tego, jak niewiele trzeba, aby być szczęśliwym! (...)