Każdy z nas się boi. Od dzieciństwa przeżywamy lęk i całe życie oczekujemy, że on kiedyś się skończy. Najpierw liczymy, że rodzice będą nas bronili przed ogromnymi ciemnościami czy potworami ze snów, później uczymy się sami stawiać im czoło.
Nastolatek rośnie w siłę fizyczną lub w zdobycze intelektualne po to, by podnosząc swoje poczucie wartości, neutralizować lęk, mieć nad nim kontrolę. W dorosłości, zwłaszcza gdy otoczenie wymaga od nas stabilności, zakładamy liczne maski przed świa­tem, niestety, również często przed sobą i – jak nam się wydaje – przed Bogiem. Uciekamy przed tematem lęku. Są też ludzie, którzy ucieczką od swego wewnętrznego prześladowcy są ogrom­nie udręczeni, którzy czują się niewładni w jego szponach i radzą sobie jedynie minimalizowaniem własnego działania lub uspokajaniem się tabletkami. Temat lęku nie jest nam obojętny, bo idziemy przez życie, rzucając na drogę jego cień. Spróbujmy obejrzeć się za siebie, by z tym cieniem odważnie się spotkać.

Nasze relacje, nasze lęki

Powstajemy i rozwijamy się w relacjach, ale też jesteśmy w nich ranieni. Wiele lęków związanych jest z relacjami i dotyczy silnej, bo pierwotnej potrzeby bezpieczeństwa, ufności, że będzie dobrze, że unikniemy cierpienia, że zostaniemy ochronieni. Każdy z nas, nawet najbardziej racjonalny realista, marzy o raju, w którym nie ma zła i w którym ludzie siebie kochają, a nie ranią czy odrzucają. Przez całe życie zmagamy się z tym napięciem między odczytywanym w sobie pragnieniem, a więc pewnym punktem odniesienia, a realnością, której doświadczamy. Balansujemy między umiejętnością bycia w relacjach jednocześnie ufnym i roztropnym, wpadamy czasem w skrajności, uczymy się, z jednej strony, jak „stać na własnych nogach” i mieć swój auto­nomiczny świat, a z drugiej, jak siebie przekraczać, jak wychodzić do innych, jak tworzyć więzi tak potrzebne do poczucia szczęścia.

Bywa, że nosimy w sobie dużą ilość lęków z dzieciństwa, choć już od dawna jesteśmy dorośli, a nawet mocno potwierdzeni w nauce lub karierze. Chcemy być poważnie odbierani we wspól­nocie, więc zwykle – kolokwialnie mówiąc – „trzymamy twarz”, mimo silnego wewnętrznego napięcia. Oczywiście, życie niesie dużo nie­spodzianek, sytuacji, które przy­wołują nasze obawy i wytrącają nas z równowagi psychicznej. Pozycję bezpieczną można próbować utrzymać za pomocą wypracowanego zewnętrznie status quo. Często jest tak, że mimo niezgody na wiele zjawisk dziejących się we wspólnocie, utrzymuje się ten stan, gdyż ważniejszą aktualną potrzebą jest komfort wynikają­cy z bezruchu. Zastygnąć, nie widzieć wielu drażniących spraw, omijać konfrontację, „robić swoje” – takie bywają częste argu­menty. Można w ten sposób wiele lat funkcjonować we wspólnocie, choć w efekcie stawać się coraz bardziej samotnym i smut­nym.

Ryzyko wyjścia ze stagnacji, z własnego punktu widzenia, nawet ze swojej racji jest jedyną drogą do własnego autentyzmu. Rozwój bowiem jest zgodą na dynamizm wewnętrzny i na dyna­mizm w relacjach z drugim człowiekiem oraz ze wspólnotą ludzi i z Bogiem. W ostatecznym rozrachunku to, co niekomfortowe, ale prawdziwe, może nawet pełne napięcia, może służyć budo­waniu więzi oraz służbie w najgłębszym rozumieniu tego słowa.

Groźne, bo niemiłe

Nikt nie ma upodobania w sytuacjach niemiłych, konflikto­wych, w sytuacjach niedomówień lub presji. Żyjemy jednak w takim świecie, gdzie żaden pan Korczak nie uchroni nas od uczestniczenia czasem wręcz w samym jądrze trudnej akcji. Wiemy, jak niemiła dla nas bywa prawda o naszych postawach, działaniach, a nawet motywach, boimy się, gdy ktoś pokazuje nam coś niezbyt w nas ładnego i szlachetnego. Podobny mecha­nizm odnajdujemy również na poziomie wspólnoty, gdzie bywa, że wiele osób „głuchnie i ślepnie” na niemiłe informacje dotyczące faktów mających miejsce w konkretnym domu czy w grupie.

Boimy się prawdy o tym, w jakiej kondycji jest nasza wspól­nota aktualnie. Wszyscy potrzebujemy bezpiecznego gniazda i uporządkowanych relacji z tymi, wśród których żyjemy. Łatwo nam, gdy to, co dotyczy naszej wspólnoty, jest jawne, klarowne, gdy w miarę przewidywalne są reakcje każdego z domowników. Wiadomo, na kim mogę się oprzeć, kto dotrzyma tajemnicy, kto się zaangażuje w pomoc, a kogo na to nie stać i tylko kawę możemy wspólnie wypić. Gdy mnoży się świat niedopowiedzeń doty­czących życia naszej wspólnoty, wówczas maleje poczucie bezpieczeństwa, a rośnie niepokój. Potrzeba wygodnego status quo oraz niechęć do wysiłku życia w prawdzie powodują, że tworzy się sytuacja izolacji poszczególnych osób, tworzenia podgrup, ko­alicji.

U wielu osób istnieje wówczas potrzeba wyjaśnienia sytuacji, otwartej komunikacji, by szybko dojść do rozwiązania. Część osób jednak woli udawać, że nic złego się nie dzieje, nie chcą widzieć, słyszeć, pytać. Może to wynikać z lęku przed otwartą konfrontacją, czyli ewentualną agresją, której starają się uniknąć za wszelką cenę. Godzą się wówczas na podwójność w komunikacji z innymi członkami wspólnoty – wiemy, że jest źle, ale zachowujemy się poprawnie, a nawet staramy się, żeby było miło, dlatego pewnych tematów nie poruszamy.

Sytuacje niechęci czy konfliktu są bardzo energochłonne i zmu­szają do podjęcia działania. Konieczne jest wówczas skonfrontowanie, często długie rozmowy, wyjaśniania, bywa, że trzeba po-stawić jasną granicę, ustalić na nowo zasady naszego bycia. Czasem konieczna jest poważniejsza interwencja, szukanie po­mocy na zewnątrz. Trenujemy z czasem umiejętność takiego sposobu rozwiązywania konfliktów, który nie poniża żadnej ze stron, a jednocześnie daje możliwość wypowiedzenia się i oczysz­czenia sytuacji. Jest jednak pewna liczba osób, które ponadprze­ciętnie boją się złości ze strony innych. Są przestraszone, słysząc podniesiony ton głosu, czy widząc nagły ruch ręki. Niezależnie od wieku emocjonalnie tacy ludzie nadal czują się małymi dzieć­mi, gdy spotykają ich trudne sytuacje, choćby tylko cudza krytyka.

Są wreszcie ludzie, w Kościele wcale ich niemało, którzy boją się własnej złości. Zwykle jest w tym silny lęk przed nieopanowaną agresją, przed tym, że jeśli ujawnią złość, to nad nią nie zapanują, gdyż ta jest ogromna i dłu­go tłumiona. Nie potrafią oni krzyknąć, nie są ekspresyjni, są mocno napięci, usztywnieni, czasem nadmiernie ugrzecznie­ni. Mogą swoją złość wyrażać w formie moralizowania lub, co najwyżej, cynizmu z uśmiechem. Niestety, bojąc się autentyzmu w przeżywaniu i wyrażaniu uczuć, przyczyniają się mocno do niejasnych relacji wspólnotowych, nie budują głębokiej jedności opartej na prawdzie. W ten sposób umiera radość autentyczne­go bycia razem, choć może utrzymuje się na zewnątrz lukrowaną postać wspólnoty.

Kolejnym obszarem, w który niełatwo wchodzić, są tematy tabu. Właściwie w każdej społeczności, rodzinie, wspólnocie istnieją jakieś tajemnice, o których się wie, ale się o nich z różnych powodów nie rozmawia. Tematy tabu dotyczą najczęściej jakichś niejasnych czy wstydliwych dla danego grona wydarzeń albo konkretnych osób, które są odbierane jako żenujące. Może być tak, że nie rozmawiamy o jakiejś osobie, która swoim zachowa­niem nie pasuje do wykreowanego obrazu naszej wspólnoty. Traktujemy ją tak, jakby jej nie było albo jakby nie była „nasza”, naznaczamy ostracyzmem. Tymczasem z faktami trudno dysku­tować. Nasi trudni bliźni też zbudowali nasze życie, nasza czasem błądząca wspólnota to też część naszej drogi... Nie jest dobre postawienie grubej kreski, bo fakty przez to nie giną, ale zniknąć może prawdziwość bycia razem.

Tematem tabu mogą się stać również kwestie pieniędzy, spo­sobu zarządzania i podejmowania decyzji, ale też formacji du­chowej – wszystkie te sprawy, które budzą napięcia, bo dotyka­ją różnic między ludźmi. Budowanie tajemnic zabiera nam jednak możliwość zintegrowania różnych doświadczeń naszej wspól­noty, broni przed różnorodnością, która nas również stanowi, nie niszcząc zasadniczej idei, kierunku, wartości. Jest powiedze­nie: „Ile tajemnic, tyle chorób” – warto zobaczyć, że każde tabu tworzy napięcia, mnoży lęki, zabiera swobodę bycia razem.

Nie jest dobrze jakimkolwiek tematem się gorszyć ani za cenę „świętego spokoju” jakichś tematów unikać. Najgorsze jest uda­wane milczenie. Ujawniając trudne tematy, możemy się z nimi mierzyć, szukać równowagi mię­dzy akceptacją człowieka a nazywaniem rzeczy po imieniu. W życiu człowieka dorosłego nie ma tematu, z którym nie mógłby się zmierzyć. Zarówno w życiu pojedynczego człowieka, jak i w życiu rodziny czy wspólnoty – prawdziwość raczej może nas umocnić mimo chwilowego zachwiania poczuciem stabilizacji.

Groźne, bo odmienne

Różnimy się od siebie już od poziomu genów, zdrowia i wy­glądu fizycznego przez poziom temperamentu, innych obszarów psychiki aż po specyfikę rozwoju duchowego. Z jednej strony ta indywidualność nas określa, lubimy czuć się „osobni”, z drugiej zaś człowiek jest istotą „stadną” i jego poczucie wartości kształ­tuje się wśród ludzi i dzięki ich aprobacie. Bywa, że już od dzie­ciństwa mamy większą potrzebę naśladowania, upodabniania i niewyróżniania się spośród innych członków grupy. Boimy się odmienności w grupie, zwłaszcza gdy pozostali wydają się po­ dobni w swoich poglądach czy upodobaniach albo gdy rodzice czy nauczyciele karcili nas za naszą wyrazistość. Nie jest łatwo być jedyną osobą wyróżniającą się na tle grupy. Może tak też być w życiu dorosłym, że posiadanie odmiennego zdania, poglądów, odmiennej wrażliwości na różne sprawy przywołuje w nas obawy z czasów szkolnych i budzi lęk przed odrzuceniem, wyalienowa­niem, lekceważeniem czy przed nazwaniem dziwakiem.

Bywamy niepewni w swojej odmienności i w poglądach, ale i w sposobie przeżywania, w potrzebach, we wrażliwości, w upodobaniach, a także w podejściu do budowania relacji z człowie­kiem i z Bogiem. Bywa, że porównujemy się i zastanawiamy, co jest normą, co jest lepsze. Jednak im mniejsza akceptacja własnej indywidualności, tym więcej lęków przed byciem odrzuconym czy boleśnie ocenionym. Warto mieć odwagę być prawdziwie widzianym na zewnątrz, bez masek, choć i bez ekshibicjonizmu. To duży komfort móc nie planować swoich zachowań i reakcji wobec innych, a jedynie czuwać, by szanować siebie i innych. Kiedy smutno, to nie uśmiechać się na siłę, kiedy przychodzi złość, to nie cedzić przez zęby, że wszystko w porządku, kiedy w sercu jest euforycznie, to pozwolić sobie na jawną radość. Zawsze każdy z nas będzie inny. To bogactwo wspólnoty, a nie zagrożenie.

Groźne, choć miłe

Paradoksalną sprawą jest, że można bać się również miłych, dobrych stron bycia razem, a nie tylko tych trudnych czy bole­snych. Lęk przed bliskością, czułością, troską może być równie paraliżujący jak ten przed cudzą złością czy oceną. Bywa tak w przypadku osób, które dostawały bardzo mało zewnętrznych wyrazów miłości w postaci czułych pieszczot czy słów. Nie zawsze przecież działo się tak w domach patologicznych, często taka sytuacja miała miejsce w „dobrych” domach, gdzie był wysoki poziom kultury, wykształcenia, niezłe zasoby finansowe, a wszel­kie oznaki spontanicznej emocjonalności były karcone i uważa­ne za zbędne. Większość z nas jednak wywodzi się z przeciętnych rodzin, gdzie bywało czasem jakieś przytulenie czy objęcie, padło ciepłe słowo, ale jako niezbyt częste dodatki do codzienności. Częściej było się razem w faktach niż w gestach miłości. Czułość okazywała się niezgrabna i taka pozostała w dorosłym życiu.

W wielu wspólnotach nie mówi się sobie o wdzięczności, o tym, że jest nam do siebie blisko, nie przytula się, prócz powi­tań po długiej podroży, nie chwali się i nie pyta zbyt często z troską: „Jak się czujesz?”. Jeśli ktoś mówi zbyt często z troską, em­patią, czułością, to staje się to wręcz podejrzane. Możemy bać się ciepła, które ofiarowuje nam drugi człowiek, bo nie wiemy, co dla nas znaczy jego gest. Niekiedy zaczynamy podejrze­wać go o ukryte intencje i wów­czas nie daje nam to zwykłej radości czy poczucia budowania więzi, ale wzmacnia naszą ostrożność. Być może chcielibyśmy ciepło odpowiedzieć, ale nie umiemy, dopiero musimy się uczyć, że ktoś odnosi się do nas z sympatią, że nas obdarowuje, że jesteśmy dla kogoś ważni. Jest to żmudna droga pokonywania lęków przed ewentualnym zranieniem, wysiłek powolnego dzielenia się swoimi radościami, kłopotami, rozterkami i doświadczania, że druga osoba jest zacieka­wiona, że można być przyjętym w swojej indywidualności, histo­rii życia i w swojej aktualności. Możemy też z czasem uczyć się coraz odważniejszego mówienia o przeżywaniu wiary, powołania, mówienia o kryzysach, o zwątpieniach, ale i pocieszeniach du­chowych.

W byciu razem boimy się czasem drobnych, zwykłych, co­dziennych chwil. Jak być razem, gdy nie trzeba czegoś wspólnie robić, ustalać, załatwiać, omawiać? Jak to jest wspólnie oglądać film, wysłuchać audycji, pójść na mecz, zagrać w szachy, żeglować czy chodzić po górach?

To pytanie nie tyle o wspólne zainteresowania czy umiejęt­ności, ale bardziej o wspólne przeżywanie emocji, o wspólny śmiech, ekscytację sportową rywalizacją czy fascynację przyrodą. Ujawnienie siebie w autentyzmie – w radości, wzruszeniu, bło­gości... W ekspresji czasem dziecięcej tkwi pewna prostota, która prowadzi do spotkania, prawdziwego budowania więzi braterskich czy siostrzanych.

Temat przyjaźni jest dość często tematem omijanym w życiu wspólnotowym. Już na etapie formacji wstępnej bywa on wypa­czany, obwarowywany lękiem przed zbytnim spoufalaniem się osób, co miałoby grozić nieuporządkowanym przywiązaniem. Wiele osób zakonnych cierpi z powodu braku przyjaciół, gdyż zaprzeczyły w sobie takiej potrzebie lub nie pozwoliły sobie na jej realizację w imię usłyszanych w formacji argumentów. Podobnie wiele sióstr i księży unika budowania przyjaźni z lęku przed posądzeniem o homoseksualizm.

Przyjaźń nie jest łatwa, przechodzi przez różne etapy, kryzy­sy, wymaga stałego czuwania. Potrzeba bliskiej relacji, czyli wsparcia, zawierzania swoich głębokich tematów, problemów, wątpliwości należy jednak do normy rozwojowej i umożliwia dojrzałość osoby. Każdy człowiek potrzebuje bliskich więzi, a buduje się je roztropnie, uważnie, szanując własną i cudzą wolność, granice, wybory. Gdy spontanicznie i w szybkim tempie zbliżają się do siebie osoby niedojrzałe, z dużymi głodami emocjonalnymi, wówczas nietrudno o nieświadome manipu­lowanie, uzależnianie, a w efekcie toksyczny związek, kończący się zresztą najczęściej poranieniem. Zamykanie drogi uczenia się przyjaźni nie jest jednak lepszą drogą, zamraża bowiem w człowieku dużą część świata emocjonalnego, a w efekcie izoluje od autentyczności bycia we wspólnocie.

Ważne jest również wspólne przeżywanie wiary, błogosławie­nie siebie nawzajem, prośba o modlitwę i wspólna modlitwa. Tego też można się bać, zwłaszcza gdy chcemy konkretnie poprosić innych o wparcie duchowe... Powierzyć się modlitwie wspól­noty, pozwolić się im wziąć na nosze i spuścić z dachu do Jezusa. Dać sobie pomóc w niemocy. Ale też błogosławić siebie nawzajem przed wyjazdem, przed ważnym dniem, przed rekolekcjami... Być proszącym to odkryć swoją potrzebę i nie bać się, że coś przez to stracimy, gdy tak dużo możemy zyskać przez posługę człowie­ka stojącego obok nas.

Bywają takie wspólnoty, w których istnieje przyzwolenie na różną dynamikę wiary, o czym swobodnie się rozmawia. Człowiek może być w doświadczeniu bycia niesionym przez Boga, ukocha­nym, i dzieli się tym. Ktoś inny może akurat przeżywać oschłość duchową i prosić całą wspólnotę o wsparcie modlitewne. Jeszcze ktoś może mieć czas zwątpień, pytań, i inne osoby, wiedząc o tym, nie muszą od razu naprawiać go jak zepsutej zabawki. Nikt nie lubi moralizowania, pouczania, szczególnie gdy wyczuwa jakieś wywyższanie się, jakąś „jedyną złotą radę”, „świętą rację”. Czło­wiek, który doświadczy przyjęcia przez innych w całej swojej aktualnej kondycji duchowej, czuje się wspierany, a nie zmusza­ny do jedynie poprawnego myślenia, czucia, zachowania.

I co z tym lękiem?

Uświadomienie sobie lęku wobec jakiegoś aspektu bycia wspólnotowego daje szansę, by zadziałać według decyzji woli, choćby to było trudne. Nie musimy zamykać się we własnym pokoju, mimo iż obawiamy się rozmów, możemy ujawnić swoje poglądy, mimo iż obawiamy się wyśmiania, możemy wejść w kon­frontację z przełożonym, mimo iż boimy się konsekwencji. Mo­żemy zadziałać mimo lęku lub zdecydować, że „odpuszczamy” na przykład z powodu słabszego dnia czy innych aktualnych obciążeń. Jesteśmy dysponentem działania i wycofania. Gdy nie jesteśmy świadomi obecności swojego lęku lub jego siły, wtedy stać nas na bardzo różne zachowania; dziwią nas później konse­kwencje, jakie ponosimy. Bardzo częste odruchowe działania spowodowane silnym lękiem to ucieczka lub atak. Najczęściej jednak lęk wprowadza nas w manipulowanie sobą, swoimi uczu­ciami, oraz w kierowanie się na zewnątrz pewnymi mechanizma­mi obronnymi typu intelektualizacja, racjonalizacja, banalizowanie itp. Latami możemy być nieświadomi, że w subtelny sposób rządzi nami lęk.

Podstawowym paliwem wzmacniającym lęk jest jego nieokre­śloność, co powoduje, że trudno uchwycić rzeczywiste zagrożenie. Potrzebujemy zobiektywizowania problemu. Najpierw trzeba doprecyzować poszczególne obawy, nadać im kolejność według siły przeżywanej emocji albo według ważności spraw dotkniętych lękiem, czyli jakie nasze priorytetowe działania zostają sparaliżowane przez to uczucie.

Bardzo przydatne jest zobaczenie, jak poprzez konkretne myśli można na zasadzie kuli śniegowej spowodować, że z małych obaw tworzy się wręcz stan paniki, mimo iż żaden nowy fakt się nie wydarza. Trzeba zdemaskować lawinę pesymistycznych my­śli, zobaczyć, jak one nakręcają uczucia, a za tymi idą zachowa­nia (np. ucieczka, udawanie albo atak). Z tej powtarzającej się sekwencji może powstać błędne koło rzeczywiście potwierdzające, że jest źle, ale trzeba zauważyć, jak swoimi zachowaniami przyczyniamy się do takiego rozwoju wydarzeń, a jak byłoby inaczej, gdybyśmy dopuścili myślenie alternatywne (np. gdyby­śmy wzięli pod uwagę, że przecież nie siedzimy w czyimś umyśle, więc może intencje drugiej osoby nie są tak złe, jak myślimy).

Gdy już wiemy, co najbardziej nas obezwładnia, wówczas warto siebie zapytać o najczarniejszy scenariusz, jaki przewidujemy w związku z konkretną obawą, zawsze bowiem największy ciężar odczuwamy, gdy wyobraźnia podsuwa nam jako pewnik najgorszy dla nas bieg wydarzeń. Co ciekawe, boimy się niekoniecznie tego, co się wydarzy – najbardziej przeraża nas to, że sobie z tym nie poradzimy. Przykładowo, boimy się nie tyle, że ktoś nas wyśmieje lub skrytykuje, ile raczej, że nie umiemy się obronić; boimy się własnej niemocy, bierno­ści. Uderza nas to w poczucie własnej wartości, a następnie podważa zaufanie do samego siebie, do własnych zasobów, umiejętności rozeznawania i podejmowania decyzji itd.

Istotą „rozbrajania” lęku jest zatem uchwycenie tego, czego najbardziej obawiamy się w sobie w związku z wyobrażoną lub już przeżywaną sytuacją, i praca nie nad samym uczuciem, ale nad umacnianiem w sobie poczucia godności, spostrzeganiem i szanowaniem własnych potrzeb, granic, własnych poglądów, czyli po prostu uznaniem własnej indywidualności i wolności. Jeśli dojdziemy do tego, że damy sobie prawo do bycia innym w różnych warstwach człowieczeństwa, to będziemy też mniej na uwięzi cudzych oczekiwań, projekcji, a zarazem będziemy szanować cudzą odmienność. W każdej wspólnocie jako pojedyncze jej elementy mamy części wspólne i części rozłączne. Dobra znajomość granic między tymi obszarami pozwala nam żyć razem w radości tworzenia wspólnoty.

Po solidnym remanencie własnych lęków widzimy nie tylko to, co nas ogranicza, oddala od wspólnoty, ale przede wszystkim stajemy wobec fenomenu lęku w pewnej bezradności dziecka. Lęk po prostu jest. Stwierdzamy stan na dziś, określamy swoją kondycję, swoje zasoby i swoje niemoce. To jest niezwykły punkt wyjścia, bo prawdziwy i bez udawania. Możemy zacząć przyjmo­wać to, czego w sobie i we wspólnocie zmienić nie możemy, a inwestować zdolności i siły w to, co jesteśmy w stanie zmienić. Możemy przestać walczyć z lękiem, co więcej, przestać walczyć z zalęknionym samym sobą. Niszczenie nie jest dobrą strategią. Gdy przyjmiemy lęk za pewną informację o sobie stojącym wobec świata i jego wyzwań, wobec wspólnoty, wobec drugiego czło­wieka, wtedy nauczymy się działać ostrożnie, roztropnie, ale jednak odważnie. Nie czekamy, aż lęk minie, ale działamy pomi­mo lęku, znając go i szanując przestrogi przez niego szeptane. To my jesteśmy właścicielem naszego lęku, a nie on trzyma nas w swoich szponach. Postawa zaakceptowania swoich emocji, ale niepozwolenia im na zarządzanie swoimi decyzjami, jest tą po­żądaną wąską ścieżką, którą idziemy w naszym człowieczeństwie, nie pozbawiając się żadnych smaków życia. Idziemy do spełnie­nia bez kastrowania żadnej części ludzkiego doświadczania, bez wypierania się cienia i bez utraty nadziei. Wtedy dojdziemy scaleni do naszego celu.

AGATA RUSAK (ur. 1968), psycholog, psychoterapeuta, członek Stowarzy­szenia Psychologów Chrześcijańskich; zajmuje się pomocą psychologiczną dla osób świeckich i duchownych doświadczających skutków głębokich zranień emocjonalnych.

W:  Pastores 69/4/2015






Pastores poleca