W kontekście Waszego kongresu zatytułowanego "Homilia - między celebracją a służebnością" chciałbym na początku przywołać pewną zasadę natury teologiczno-duchowej, rządzącą posługą głoszenia słowa w trakcie liturgii.

Listopad 2009 roku - niedzielna uroczystość Chrystusa Króla. Mała wiejska parafia nieopodal Krakowa. Po szybkiej Mszy świętej bez kazania następuje wystawienie Najświętszego Sakramentu i zaczyna się odmawianie Różańca. Po ogłoszeniu każdej tajemnicy ("którą będziemy rozważać") następuje pięciominutowa litania nazwisk z kartek wypominkowych.

Na jednym z korytarzy seminarium duchownego w latach moich studiów znajdowała się tablica poświęcona formacji. Podzielono ją na trzy kolumny. Nad nimi umieszczono napis: "Człowieczeństwo, chrześcijaństwo, kapłaństwo".

Moja droga wiary zaczęła się jeszcze przed narodzeniem. Jestem trzecim dzieckiem (po mnie jest jeszcze brat). Po dwóch córkach ojciec bardzo pragnął syna. Oczekiwał mnie 7 lat. Modlił się w tej intencji, pielgrzymował. Ogromnie się ucieszył z moich narodzin. Bez porozumienia z rodziną zapisał w Urzędzie Stanu Cywilnego moje imię Emanuel, po swoim ojcu.

Środowisko rodzinne, w jakim wyrosłem, nie sprzyjało rozwojowi wiary, której ziarno zasiał Bóg w moim sercu podczas chrztu. W domu pielęgnowano tradycyjne, formalne, raczej powierzchowne praktykowanie wiary. Wszystko sprowadzało się do przestrzegania określonych rytuałów, zwyczajów religijnych, a chodzenie do kościoła oznaczało zaliczenie obowiązku.

Każdy ma swoją górę do zdobycia, a moją od pewnego czasu jest Góra Trzeźwości. U jej podnóża znalazłem się, gdy wszystko w moim kapłańskim życiu zaczęło się koncentrować na alkoholu, chociaż nie chciałem się do tego przyznać. Wydawało mi się, że jestem na tyle inteligentny i przez to sprytny, by udowadniać sobie, że nie ma problemu - owszem piję, ale cóż to jest w porównaniu z innymi...

Moja droga do zakonu była zupełnie naturalna. Urodziłam się w tradycyjnej rodzinie katolickiej. W każdym pokoju był święty obraz, codzienna wspólna modlitwa wieczorna - niemal obowiązkiem, tak samo, oczywiście, Msza święta niedzielna. Wszystko wydawało się proste - wiara, świat, więc pytań nie zadawaliśmy.

Na początku mojej kapłańskiej drogi, przed 17 laty, miałem, jak każdy neoprezbiter, dużo entuzjazmu i gorliwości. Później zacząłem doświadczać swoich ograniczeń, grzechów niewierności powołaniu, duchowego lenistwa... Po pewnym czasie mogłem o sobie powiedzieć, że jestem bar­dziej "przeszkodą" w ewangelizacji niż pomocą.

Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Rodzice mieli nas dwanaścioro. Ja urodziłem się w 1962 roku jako ostatnie z dziesięciorga żyjących dzieci. Gdy miałem niecałe trzy lata, zmarł mój tato. Istniał więc w moim życiu krótko, ale do dziś jest dla mnie kimś niezwykle ważnym.

Centrum Formacji Duchowej Salwatorianów
w Krakowie

zaprasza na sesję

Jak celebrować i przeżywać piękno Sakramentu Miłości?
Moje doświadczenie Eucharystii

Pastores poleca